Zdecydowana większość Polaków zawierając ślub, przysięga, że nie opuści małżonka „aż do śmierci”. Ci, którzy decydują się tylko na ślub cywilny przyrzekają z kolei, że uczynią wszystko, by „małżeństwo, było zgodne, szczęśliwe i trwałe”. Z najnowszych danych demografów z Uniwersytetu Łódzkiego wynika, że ponad jednej trzeciej małżeństw nie udaje się jednak dochować wierności tym przyrzeczeniom i rozpadają się. Najczęściej te ze stażem do 10 lat (ponad 40 proc.), ale rozchodzą się także pary żyjące ze sobą 30 lat i więcej (10 proc.). Jako główną przyczynę rozpadu wskazuje się „niezgodność charakterów”. Zdrada współmałżonka plasuje się na drugim miejscu.

            Jeszcze kilka lat temu rozwód traktowany był przez Polaków jako zło konieczne. Dziś wydaje się być normalnością. Naszych pradziadów, dziadów – rzadziej ojców – do walki o małżeństwo zmuszała z jednej strony presja otoczenia, fakt posiadania dzieci oraz przekonania religijne. Dziś mają one – jeśli w ogóle – znaczenie drugorzędne. Niemal całkowicie zanikła instytucja separacji. Drugą osobę, której jeszcze chwilę temu wyznawało się miłość, odstawia się w kąt. Odrzuca – bez jakiejkolwiek walki – jak niepotrzebny przedmiot i wymienia na nowy, lepszy model.

            Przyczyn takiego stanu rzeczy trzeba szukać w świecie, w którym bardziej liczy się to, by mieć, a nie być. Świecie, w którym dominuje agresywny konsumpcjonizm, który odrzuca wartości przez wieki stanowiące jego fundament. Świecie, w którym wszystko ma być proste, łatwe i przyjemne, w którym nie istnieje coś takiego jak odpowiedzialność – nie tylko za siebie, ale także za swojego męża, żonę, dzieci, rodziców. Świecie, który do domów starców odsyła dziadków i rodziców, bo są balastem. Świecie, w którym zanikają rodziny wielopokoleniowe i w ogóle więzi rodzinne. Świecie, w którym wszystko wolno…

            Jeszcze kilka lat temu zawarcie małżeństwa poprzedzały uroczyste zaręczyny (sobór trydencki zakazywał nawet ich zrywania bez „słusznej” przyczyny) i długi okres narzeczeństwa. Dokładnie 30 lat temu w jednym z dokumentów polski episkopat zalecał, by było to minimum sześć miesięcy. Dziś instytucja narzeczeństwa – swego rodzaju próby – zupełnie zanikła. Zastąpiło je wspólne zamieszkanie – „małżeństwo na próbę”. Powszechnie – nawet przez niektórych duchownych – akceptowalne.

            Fakt rozpadania się coraz większej ilości małżeństw każe postawić wiele pytań. Z jednej strony o edukację społeczną dotyczącą małżeństwa, a szerzej także umiejętność rozwiązywania konfliktów i negocjacji. Niestety nikt młodych ludzi tego nie uczy ani w szkole, ani w domu. A mediacje podejmowane już w trakcie rozwodu są tak naprawdę niewiele warte. W piersi winna uderzać się szkoła, ale i państwo, które w jakimś stopniu odpowiedzialne jest za degradację rodziny. W piersi bić powinien się także Kościół, który dużo mówi o kryzysie rodzin, ale jak wyglądają nauki przedmałżeńskie w przeciętnej parafii dobrze wie ten, kto je przeszedł. A przecież kryzys rodziny to wypadkowa kryzysu Kościoła!

Możemy się pocieszać, że nie jest u nas źle. W wielu krajach Europy Zachodniej rozpada się już prawie co drugie zawarte małżeństwo. Ale czy nie jest to droga wiodąca ku przepaści?

Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicysta Rzeczpospolitej