"Na przełomie lat 80 i 90 niemiecki wywiad BND za pośrednictwem CDU finansował rozwój kilku partii na polskiej scenie politycznej. O niektórych z nich pamiętają już tylko historycy, bo dawno temu zniknęły ze sceny. W polityce pozostali jednak wywodzący się z nich ludzie, zwłaszcza przedstawiciele jednej, sprzyjającej niemieckim interesom w Polsce.

Mowa o Kongresie Liberalno - Demokratycznym, utworzonym na początku lat 90 siłami działaczy gdańskiej opozycji solidarnościowej, m.in. Donalda Tuska i Jacka Merkla. Wspierały ich „tuzy” polskiej myśli ekonomicznej, Jan Krzysztof Bielecki i Janusz Lewandowski, a także kilku znaczących TW Służby Bezpieczeństwa vide Michał Boni, którzy „godnie” i aktywnie reprezentują dziś Polskę w strukturach Unii Europejskiej, domagając się nałożenia sankcji na swój kraj.

Choć KLD zniknął tak szybko, jak się pojawił – wchodząc w międzyczasie w skład Unii Demokratycznej i Unii Wolności Leszka Balcerowicza – to jego czołowi przedstawiciele w osobach Bieleckiego czy Lewandowskiego zdążyli doprowadzić do zapaści polską gospodarkę i sprywatyzować większość przedsiębiorstw. Mechanizm był prosty: doprowadzić przedsiębiorstwo do upadłości decyzjami administracyjnymi, a potem oddać za bezcen komu trzeba. Powstanie KLD do dziś owiane jest tajemnicą, a politycy tej partii z niechęcią wspominają postać Wiktora Kubiaka, nieżyjącego już polsko-szwedzkiego biznesmena, w latach 80 TW Wojskowej Służby Wewnętrznej i kooperanta gangsterów z „Pruszkowa”, a przy okazji menedżera kilku gwiazd estrady z Edytą Górniak na czele. To w apartamencie Wiktora Kubiaka w hotelu Marriott w Warszawie politycy KLD spotykali się przy najlepszej szkockiej whisky i kubańskich cygarach, snując polityczne wizje. To także tam przedstawiciele CDU dostarczali w „reklamówkach” – o czym mówił m.in. Paweł Piskorski – niemieckie marki niezbędne politykom KLD na rozwój działalności partyjnej.

W tamtych czasach w Kongresie Liberalno Demokratycznym nie było jeszcze pewnej ważnej postaci, której rola nie została spozycjonowana do dziś – jej czas dopiero miał nadejść. Przyszły rzecznik rządu PO - PSL oraz minister koordynator do spraw służb specjalnych, Paweł Graś – bo o nim mowa – działalność opozycyjną rozpoczął podczas studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim. Studiował prawo i dziennikarstwo. Jeszcze w czasie studiów został dyrektorem w polsko-niemieckiej spółce informatycznej ABW Pro-Holding GmbH, należącej do Paula Roglera, z którym poznał się w RFN w 1989. Rogler, to typowy przykład kariery w iście amerykańskim stylu – „od pucybuta do milionera”. Do 1987 prowadził skromny punkt ksero w bawarskiej mieścinie Selb, położonej na pograniczu Czechosłowacji, NRD i RFN, by niedługo później pojawić się w Polsce, już jako właściciel prężnej informatycznej firmy Rotronik EDV- -Entwicklungen i założyć jej filię: Pro-Holding. Rogler i Graś prowadzili wspólnie szereg interesów, ale bez szczęścia.

Firmy Roglera notorycznie notowały straty, wydawałoby się, że zgodnie z logiką i zdrowym rozsądkiem niemiecki biznesmen powinien wycofać się z nierokującego rynku. Ale biznesmen działał wbrew logice. Po sprzedaży jednej firmy notującej straty, lokował pieniądze w kolejne przedsiębiorstwo notujące straty i tak nieomal bez końca. W 1998 Graś zniechęcił się do biznesu, co jednak nie zraziło go do pogłębiania znajomości z niemieckim biznesmenem. Paweł Graś znał elitę polityczną Krakowa z czasów w NZS-ie i postanowił wykorzystać ten fakt do zrobienia kariery politycznej.

Należał do Unii Polityki Realnej, Ruchu Stu i Akcji Wyborczej Solidarność, z której dostał się do Sejmu. Karierę polityczną kontynuował w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym, a następnie w powstałej z inspiracji generała Gromosława Czempińskiego Platformie Obywatelskiej. Jego działalność polityczną cechowała jedna ciekawa kwestia – od początku kariery interesowały go przede wszystkim służby specjalne i zagadnienia tzw. „bezpieczeństwa narodowego”. Był uczestnikiem szkoleń z dziedziny bezpieczeństwa i obronności w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i w Niemczech, doradzał w sprawach bezpieczeństwa premierowi Jerzemu Buzkowi, zasiadał w Komisji Obrony Narodowej oraz Komisji Nadzwyczajnej ds. Rządowego Projektu Ustawy o ABW i AW. Przewodniczył stałej Podkomisji do spraw Współpracy z Zagranicą i NATO, Komisji ds. Służb Specjalnych, a od listopada 2007 do stycznia 2008 pełnił funkcję pełnomocnika rządu ds. bezpieczeństwa i był nieformalnym koordynatorem do spraw służb specjalnych w randze sekretarza stanu. Z tej ostatniej funkcji został odwołany w 2008 i powierzono mu funkcję rzecznika rządu. Obserwatorzy mylili się sądząc, że było to spowodowane utratą zaufania do niego przez premiera.

Przeciwnie. Donald Tusk chciał chronić Grasia i chciał chronić siebie – i wolał dmuchać na zimne. Chodziło o sprawę kontaktów koordynatora ds. służb specjalnych z niemieckim biznesmenem, która mogła zaszkodzić rządowi. Tusk, zręczny PR-owiec, zrobił po prostu krok do przodu i wytrącił argumenty z rąk przeciwników. Był to bowiem jeszcze czas, gdy miał w PO ograniczoną władzę i gdy jego błędy mocno punktował Grzegorz Schetyna. Pod wpływem doradców premier przesunął Grasia z newralgicznej funkcji na mniej decyzyjne, za to rządowe stanowisko. Uniknął w ten sposób zarzutów, że człowiek mający niejasne związki biznesowo-towarzyskie z potencjalnym przedstawicielem Bundesnachrichtendienst (BND) ma „pod sobą” wszystkie możliwe służby specjalne. W tamtym czasie było już bowiem tajemnicą poliszynela, że Paul Rogler „wychodził” w czynnościach operacyjnych ABW, jako powiązany z niemieckim wywiadem BND, ale przez wzgląd na Grasia sprawie „ukręcano łeb”. Dlaczego?

By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zanurzyć się w przeszłość.

Paweł Graś był przewodniczącym NZS-u Uniwersytetu Jagiellońskiego. A działo się to wówczas, gdy działali tam młodzieńcy stanowiący chwilę później awangardę nowych – starych kadr delegatury UOP w Krakowie, jednostki najeżonej esbekami, ale zarazem skupiającej działaczy NZS-u. Grupie tej przewodzili Maciej Hunia, absolwent szkoły wywiadu w Starych Kiejkutach, Grzegorz Reszka, Paweł Białek, późniejszy zastępca Szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, i Janusz Nosek. Dawnym studenckim opozycjonistom przewodził Tadeusz Rusak, dobry znajomy Bronisława Komorowskiego – a kilka lat później szef WSI zasłużony w „wyczyszczeniu” śledztwa CBŚ w sprawie fundacji „Pro Civili” – oraz szef krakowskiej delegatury Mieczysław Tarnowski, jego zastępca. Z warszawskiej Centrali delegaturze UOP w Krakowie patronowali posiadający właściwie nieograniczony wpływ na pracę służb specjalnych Konstanty Miodowicz, Bartłomiej Sienkiewicz i Wojciech Brochwicz.

Czy w tej sytuacji Graś mógł czuć się bezpiecznie? Mógł – i tak było. Liczył, że ze strony przyjaciół z czasów studenckich nie grozi mu niebezpieczeństwo odnoszące się do kontaktów z niemieckim biznesmenem podejrzewanym o związki z niemieckim wywiadem BND – i tak się stało. Paweł Graś odwdzięczył się później kolegom z nawiązką, ułatwiając im awanse na najwyższe stanowiska. Było to już w czasach, gdy miał duży i coraz większy wpływ na Donalda Tuska. Zwłaszcza w materii służb specjalnych. Koniec końców w tej sytuacji  kontrwywiad krakowski jedynie markował „monitorowanie” działalność Paula Roglera, od czasu do czasu zlecając swoim źródłom mało aktywne działania operacyjne i realizując działania obserwacyjne, z których wiele nie wynikało – bo najzwyczajniej w świecie wiele wyniknąć nie mogło.

Przy okazji jednak wyszło na jaw, że tak naprawdę Roglerem kontrwywiad interesował się aktywnie już w latach 90, a nawet wcześniej. Punktem wyjścia były jego kontakty z personelem konsulatu niemieckiego w Krakowie – kontrwywiad szybko wyłapuje takie osoby poprzez obserwację prowadzoną ze Stałych Punktów Zakrytych oraz przez Osobowe Źródła Informacji, werbowane pod kątem operacyjnego zabezpieczenia personelu placówek dyplomatycznych w RP, a do takich zaliczają się konsulaty. Okazało się, że jednostki kontrwywiadu weszły w posiadanie informacji, że Paul Rogler, wspólnik w interesach Pawła Grasia, kontaktował się w Polsce z jednym z obywateli Niemiec ”przechodzących” – jak mówi się w języku służb specjalnych - w sprawie Ryszarda Tomaszka, a ten fakt w kontekście potwierdzonych informacji o szpiegostwie Tomaszka i o budowaniu przez niego niemieckiej siatki szpiegowskiej w Polsce był co najmniej zastanawiający. Wagę tej informacji zwiększał inny fakt - wiele danych potwierdzało związki Roglera z BND, a wszystkie te wątki układały się w logiczną całość. Wystarczyło tylko połączyć kropeczki. Kto miał to jednak zrobić, skoro „grupa krakowska” wszystkie zmiany przetrwała w miarę bezboleśnie – no, może jedynie z krótką przerwą w latach 2005-2007. W owym czasie parasol ochronny nad Grasiem rzeczywiście na moment został zwinięty i sprawa od razu nabrała tempa.

Funkcjonariusze kontrwywiadu z miejsca uzyskali sporo danych dotyczących związków Grasia z niemieckim biznesmenem podejrzewanym o kooperację z BND. Najbardziej interesująco wyglądały wątki dotyczące wątpliwości w sprawie bezinteresowności działalności Roglera w Polsce w kontekście Grasia. Potwierdzały je niepokojące informacje odnoszące się zwłaszcza do początków tej znajomości, sięgającej lat 80. Sprawa rozwijała się dynamicznie, ale ostatecznie nie znalazła operacyjnego epilogu z jednej prostej przyczyny: po kryzysie rządowym w 2007 wybory wygrała PO. Jesienią 2007 p.o. szefa ABW został Krzysztof Bondaryk, za którego kandydaturą stali Wojciech Brochwicz, Konstanty Miodowicz i Bartłomiej Sienkiewicz, przedstawiciele „grupy krakowskiej”. Graś został zaufanym doradcą premiera Donalda Tuska, najbliższym współpracownikiem, i tym samym na kierownicze stanowiska w służbach wrócili jego koledzy z czasów studenckiej opozycji: Macieja Hunię mianowano szefem Służby Wywiadu Wojskowego, a następnie Agencji Wywiadu, z kolei Janusza Noska – Szefem SKW. Ostatecznie sprawa kontaktów Pawła Grasia z obywatelem Niemiec podejrzanym o związki z BND została zamieciona pod dywan, co było o tyle łatwe, że była to sprawa operacyjna. Ostatnią nadzieję na powrót do tej historii stanowił Ryszard Tomaszek, który po wyjściu z więzienia i wyjeździe do Niemiec na stare lata z powrotem zamieszkał w Polsce z dożywotnią pensją ponad 10 tysięcy złotych od niemieckiego rządu za działalność szpiegowską dla BND w naszym kraju – ale Niemcy skutecznie zamknęli mu usta…

Wracając do domu myślałem o sytuacji naszego kraju, w którym jedno przestępstwo ludzi na wysokich stołkach zacierało poprzednie, aż wreszcie wszystkie te popełnione przestępstwa połączyły się w jeden wielki system przestępstw, których nikt nie był już w stanie zliczyć, a co dopiero – rozliczyć. I rozumiałem już, dlaczego historia niemieckiej siatki szpiegowskiej w Polsce nie mogła znaleźć swojej pointy. Rozumiałem, dlaczego przez ostatnich kilkanaście lat setki osób zginęły w tajemniczych okolicznościach, a mimo to nie wykryto ani jednego sprawcy żadnego z licznych spektakularnych morderstw i nie wyjaśniono ani jednego przypadku z wielu głośnych „samobójstw”. Rozumiałem już, dlaczego takie sprawy, jak śmierć Andrzeja Leppera nie mogły zostać pokazane opinii publicznej w prawdzie, dlaczego zniszczono Tylickiego, Gruszkę, tylu innych i żadna z tych historii nie została wyjaśniona. I dlaczego Małgorzata Wierchowicz z Komendy Głównej Policji usiłująca na przekór wszystkim dojść do sprawców zamordowania generała Marka Papały od początku nie miała szans. Na rynku jest blisko siedem tysięcy teczek z operacji kryptonim  „Hiacynt”, materiały z nielegalnych podsłuchów i tajnych przeszukań, zbieranych w każdym czasie i przez wszystkie opcje, setki wspaniałych haków wszystkich na wszystkich, a całość podlana sosem nacisków i szantaży. I trzeba by to wszystko zaorać, a następnie zbudować od początku, by wreszcie z tym skończyć. Pozostało pytanie: kto się na to odważy?

I nie mniej ważne – kto na to pozwoli?"

Fragment książki „ABW – Nic nie jest tym, czym się wydaje”.

sumlinski.pl