Fronda.pl: Rozpoczęliśmy Adwent. Najbliższe cztery tygodnie poświęcimy na przygotowania do tego, aby jak najlepiej móc świętować w naszych domach Boże Narodzenie. Będziemy też starać się duchowo przygotować do przeżycia pamiątki Wcielenia. Ten krótki okres ma nas jednak przygotować również, zwłaszcza w swojej pierwszej części, na powtórne przyjście Chrystusa. W jaki sposób przeżyć ten czas, aby nie minąć się z tym eschatologicznym przesłaniem Adwentu?

 

Ks. Robert Skrzypczak, doktor habilitowany teologii, psycholog i duszpasterz akademicki: Mamy w Kościele dwa szczególnie „mocne” okresy liturgiczne. Pierwszym z nich jest właśnie Adwent, a drugim Wielki Post. Wielki Post zbliża nas do tajemnicy Krzyża i Zmartwychwstania. Pozwala nam odkryć, że wiara chrześcijańska jest Paschą, czyli przejściem ze śmierci do życia. Adwent natomiast umieszcza nas wewnątrz czasu pokazując, że niezmierny, ponadczasowy i wieczny Bóg postanowił wejść w ramy czasu. Bóg zdecydował poddać się dyktaturze czasu, temu rygorowi wzrastania i przemijania, w który wpisane jest życie człowieka. Zrealizowało się to dzięki temu, że Bóg posłał swojego Syna, aby ten stał się Jezusem z Nazaretu. W ten sposób nasze życie zostało rozpięte pomiędzy dwoma najważniejszymi wydarzeniami. Pierwszym z tych wydarzeń jest właśnie zstąpienie Boga w naszą historię – wcielenie Syna Bożego. Drugim wydarzeniem jest Jego obiecany powrót. Chrystus zapowiedział swoje powtórne przyjście na końcu czasów, kiedy to objawi się pełna chwała Boga.

Adwent ma nam służyć do budowania w sobie tzw. „postaw adwentowych”. Nie potrzebujemy ich wyłącznie w ramach przygotowań do Bożego Narodzenia, ale są nam niezbędne przez cały rok i całe życie.

Chodzi o postawę czujności, postawę wyczekiwania na działanie Boga i postawę nadziei. Postawa adwentowa to nieustanne wyostrzanie zmysłów na odczytywanie znaków Boga. Bóg mówi do nas nie tylko przez Pismo Święte, liturgię Kościoła i sakramenty. On mówi również poprzez wydarzenia. Działa w historii świata i w konkretnej historii naszego życia. W Adwencie mamy uczyć się rozpoznawać te znaki i budować w sobie postawę, która wyraża się w zawołaniu „Jezu, ufam Tobie”, czy też „Jezu, Ty się tym zajmij”.

Okres Adwentu jest więc czasem wyrwania nas z rutyny. Wyrwania nas z tego wszystkiego, co nie jest przejawem życia, ale przejawem stagnacji i śmierci.

 

To, co nazywamy „końcem świata”, dla chrześcijan jest przyjściem Chrystusa w Jego chwale. W Adwencie wybrzmi to nasze „marana tha”, nasze radosne oczekiwanie na to wydarzenie. Apokalipsa nie kojarzy nam się jednak dobrze. Kiedy słyszymy o końcu świata, jest w nas więcej strachu niż radości. Skąd to przerażenie?

 

Apokalipsa kojarzy nam się źle, ponieważ nie wsłuchujemy się w głos Apokalipsy. Samo słowo „apokalipsa” - z greckiego apokalypsis – znaczy „objawienie”. To objawienie się Boga. W jaki więc sposób objawienie się Pana Boga miałoby nam kojarzyć się z czymś złym? Odwrotnie, jest to właśnie wyjście naprzeciw najgłębszej tęsknocie ludzkiego serca. Mamy Boskie pochodzenie. Stworzenie, nawet nieświadomie, tęskni za swoim Autorem. Człowiek tkwi w – czasem uświadomionym, a czasem nieuświadomionym – oczekiwaniu na kontakt ze Stwórcą.

Apokalipsa, jako ostatnia księga Nowego Testamentu, jest opisem ostatecznego tryumfu Boga. Opisem wypełnienia się Paschy Chrystusa. W centrum Apokalipsy staje Baranek Paschalny, który zmartwychwstaje i prowadzi do chwały nieba swoich wybranych.

Oczywiście, Apokalipsa pokazuje, że to nie dokonuje się bez walki. Chrystus podejmuje walkę z największym wrogiem ludzkości, czyli ze złem, grzechem i w konsekwencji śmiercią. Każda interwencja Boga, każde Jego działanie zmierzające do wybawienia człowieka, powodowało ogromny sprzeciw. Wybawienie Izraelitów z Egiptu nasiliło gniew faraona. Podobnie będzie na końcu czasów, kiedy będziemy zbliżać się do ostatecznego tryumfu Chrystusa i objawienia się Jego definitywnej chwały. Im bliżej będziemy tego wydarzenia, tym bardziej moce ciemności będą usiłowały przekonać nas, że to do nich należy ostateczne słowo. Dlatego też w księdze Apokalipsy, ale również wcześniej w listach pawłowych i w samej Ewangelii znajdujemy opisy apokaliptyczne. Jezus zapowiedział, że na końcu czasów naród wystąpi przeciw narodowi. Ukaże się cała złość i nienawiść, która wyjdzie z ludzi, przybierając formę strasznego konfliktu i prowadząc do strasznych katastrof. Opisując jednak te rzeczy, Chrystus przestrzega swoich uczniów, aby się nie trwożyli, bo to jeszcze nie koniec. Zapowiada też prześladowania swoich uczniów, prześladowania Kościoła. Ostrzega, że chrześcijanie będą ciągani przed trybunały i oskarżani nawet przez własnych braci. Kiedy przyjdzie ten czas, nawet rodzina nie okaże czułości i wrażliwości. Jezus zapowiada nam, że będziemy poddani przykrościom, ale podkreśla, że nie należy się tego obawiać, ponieważ jest to okazja do dania świadectwa. I wreszcie głoszona będzie Ewangelia aż po krańce świata i wtedy dopiero nadejdzie koniec.

Jezus wszystko układa. Nie możemy zatrzymać się na jednym z tych etapów i dać się pochłonąć jakiemuś przejawowi zła. Nie wolno nam poddać się wrażeniu, że wszystko jest już stracone. Takie przekonanie próbuje się w nas wzbudzać również dzisiaj. Próbuje się przekonać nas, że już przegraliśmy bitwę o wiarę, czy że tracimy pokolenie. Zło usiłuje przekonać nas do swojej złudnej przewagi, pokazać swoją rzekomą omnipotencję. Ale to Chrystus jest zwycięzcą! On już pokonał grzech i śmierć. Ostatecznie to miłość Boga zatryumfuje. Od nas jednak Chrystus oczekuje pełnej ufności i wytrwałości. „Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie” – mówi Zbawiciel, zapowiadając znaki poprzedzające Jego powtórne przyjście.

 

Chrystus wezwał swoich uczniów, aby przyglądali się tym znakom. Jesteśmy wezwani do tego również dzisiaj. Wśród tych znaków Ewangelia wymienia zamieszanie i nieład w Kościele. Całe dzieje Kościoła są historią ścierania się prawdy z herezją. Dziś również mówimy o ogromnym zamieszaniu doktrynalnym. To, co obserwujemy wokół procesu synodalnego w Kościele powszechnym, a zwłaszcza wokół niemieckiej Drogi Synodalnej – odczytuje Ksiądz Profesor jako właściwą, naturalną dla Kościoła drogę poszukiwania prawdy, czy jednak jako właśnie ten zamęt, który ma poprzedzić przyjście Chrystusa?

 

Historyk Kościoła, który dobrze prześledził dzieje chrześcijaństwa, odniósłby się do tego z pewnym dystansem. Powiedziałby, że nie dzieje się nic nowego, z czym nie mieliśmy już do czynienia w historii Kościoła. Osobiście przekonuje mnie to, na co kiedyś uwagę zwrócił abp Fulton Sheen. Otóż, chrześcijaństwo mniej więcej co pięćset lat przechodzi czas dramatycznego kryzysu. Kryzysu tak dotkliwego, że rodzącego wrażenie, iż Kościół wkrótce się rozsypie, że to jego ostateczny kres. Było tak już pięćset lat po zmartwychwstaniu Chrystusa, kiedy chrześcijaństwo zmierzyło się z inwazją barbarzyństwa. Niczym brudne wody potopu, wlewało się pogańskie myślenie i zło zdawało się zdobywać przewagę. Wówczas również rodziło się przekonanie, że Kościół zostanie zniszczony. Bóg jednak przyszedł z pomocą poprzez swoich świętych. Później, tysiąc lat po Chrystusie, zdawało się, że Kościół utonie w dominacji materializmu i niemalże całkowitego odstąpienia od moralności chrześcijańskiej. To odstąpienie było widoczne przede wszystkim w klasztorach i na plebaniach. Kościół tonął w symonii, nikolaizmie – jak nazywano niewierność wobec celibatu, czy też homoseksualizmie. Wtedy Bóg znowu przyszedł z pomocą poprzez swoich świętych, m.in. przez św. św. Piotra Damianiego i Grzegorza VII. Po kolejnych pięciuset latach przyszedł kolejny przełom związany z reformacją. Było to bolesne rozdarcie chrześcijaństwa zachodniego. Pociągnęło za sobą krwawe wojny, nienawiść i kontestację tej postaci Ewangelii, która ukształtowała się w Kościele katolickim. I znowu Pan Bóg przyszedł z pomocą przez wielkich świętych: mistyków hiszpańskich, założycieli zakonów, świętych papieży.

Obecnie przeżywamy kolejną erupcję, kolejną konwulsję w Mistycznym Ciele Chrystusa. Przechodzimy przez czas zderzenia z laicyzmem i sekularyzmem. Zderzenia ze światem, który się zeświecczył i reaguje na Ewangelię nienawistnym impetem rewolucyjnym. Począwszy od rewolucji francuskiej, poprzez inwazję bolszewicką, aż po obecną postać rewolucji seksualnej czy transgenderowej. W Kościele rozlewa się herezja antropologiczna, która głosi fałszywą wizję człowieka, całkowicie oderwaną od prawdy o stworzeniu i odkupieniu. Kościół ponownie przechodzi przez czas pewnej weryfikacji i w naturalny sposób budzi to w nas niepokój. Niepokoimy się, ponieważ doświadczamy nie tylko napastliwości z zewnątrz, która zawsze towarzyszyła chrześcijanom, ponieważ Chrystus zawsze miał swoich miłośników i wrogów. Doświadczamy jednak również pewnej formy prześladowania wewnętrznego. Mierzymy się z wątpliwościami, a czasem z wprost formułowanymi herezjami i zakłamywaniem nauczania Kościoła, wydobywającymi się z pewnych środowisk w samym Kościele. Ale Bóg znowu zareaguje!

 

Znowu zareaguje przez świętych?

 

Tak, Bóg nie zostawi Kościoła samego i zainterweniuje. Zareaguje świętością. Zresztą, tę reakcję już dostrzegamy. Kościołowi bardzo mocno towarzyszą dziś interwencje Matki Bożej. Poczynając od Rue du Bac, poprzez La Salette, Lourdes, Fatimę, Banneux, Kibeho, Akita, Medziugorie. Nawet, jeśli w przypadku wielu z tych miejsc czekamy jeszcze na potwierdzenie ze strony Kościoła autentyczności objawień, to widzimy, że mamy do czynienia z ogromną bliskością i troską Matki Bożej. Niepokalana zapewnia nas, że pomoże nam przejść przez te turbulencje.

Wymaga to jednak całkowitego zaufania wobec Boga. Kościół może nawet, jak wieścił to w 1969 roku Joseph Ratzinger, stracić bardzo dużo ze swojego posiadania, przywilejów i reputacji społecznej. Może zostać zmuszony powrócić do postaci małych wspólnot. To wszystko jednak jest przewidziane przez Bożą Opatrzność. Najważniejsze, abyśmy nie stracili kontaktu z działającym i kochającym Bogiem. Żebyśmy się „rękami i nogami” Go trzymali, a wtedy przejdziemy przez ten kryzys.

 

Obok tych wielkich sporów, dotyczących kapłaństwa kobiet, błogosławienia związków jednopłciowych, Komunii dla osób rozwiedzionych, celibatu czy sposobu sprawowania władzy w Kościele, pojawiają się również ważne spory lokalne. W Polsce jeden z nich dotyczy właśnie tego, o czym rozmawiamy. Jednemu ze znanych kaznodziejów, obok szeregu innych błędów, zarzucono zbytnie skupianie się na tematyce związanej z końcem świata. Nie wchodząc w szczegóły dot. konkretnych aspektów tego nauczania, nietrudno zauważyć, że coraz częściej w Kościele próbuje się wypierać tematy eschatologiczne. Więcej niż o powtórnym przyjściu Chrystusa mówi się o ekologii, jedności międzyludzkiej czy problemach mniejszości. Czy Kościół nie ulega trochę pokusie budowania idealnego świata doczesnego, kosztem troski o rzeczy wieczne? A jeśli tak, czy nie jest to realizacja planu Antychrysta, który kreując się na „przyjaciela ludzkości”, ma odwrócić uwagę ludzi od Chrystusa?

 

Próba Antychrysta, która bardzo jasno została opisana w Katechizmie Kościoła Katolickiego, jest próbą, jakiej Kościół zostanie poddany przed powrotem Chrystusa. Katechizm wyjaśnia, że będzie ona polegała na proponowaniu ludziom łatwych rozwiązań, również łatwych rozwiązań religijnych. Ceną ich przyjęcia będzie jednak wyrzeczenie się prawdy. Antychryst działa w Kościele od zawsze. Być może dziś bardziej dostrzegamy to działanie, ponieważ przechodzimy przez próbę ukrytej i jawnej apostazji. Zwracałbym uwagę na niebezpieczeństwo tej pierwszej. Wielu żyjących dziś w zachodnim świecie katolików dopuściło się tego oderwania, wykorzenienia się z Chrystusa i Jego Kościoła. Ma to takie same konsekwencje jak dokonanie jawnej apostazji. Niesie za sobą wszystkie skutki apostazji publicznej. Musimy pamiętać, że życie człowieka nie znosi próżni. Tam, gdzie przepędzamy Boga, gdzie wyrugowana zostaje wiara, tam człowiek nie zostaje z domniemaną wolnością czy autonomią. Przestrzeń tę zasiedlają złe moce, zasiedla ją zły duch.

Dlatego właśnie Kościół przeżywa dziś tak bolesne rozdarcia. Może nas czasem zaskakiwać intensywność wrogości wobec przejawów świętości, która wychodzi z niektórych środowisk czy instytucji Kościoła. Wrogości wobec prawdziwego zainteresowania Jezusem i Jego Ewangelią. Wielu szlachetnych i Bożych ludzi musi przejść próbę pokory. Dzieło Boga musi przejść przez próbę ognia. Niektórym udaje się przez tę próbę przejść, innym niestety nie. Znamy wielu wspaniałych, charyzmatycznych kapłanów, zakonników i świeckich ewangelizatorów, którzy dają się porwać Panu Bogu, ale potem, w zderzeniu z tą próbą upokorzenia czy niesprawiedliwej oceny, nagle reagują buntem lub załamaniem. Zniechęcają się lub wylatują z orbity Kościoła, zakładając poza nim swoje alternatywne środowisko. Są jednak również tacy, którzy w czasie próby poddają się Bożemu działaniu. Taką próbę przechodziła św. Siostra Faustyna, św. Matka Teresa czy ks. Dolindo Ruotolo. Również dziś przez takie próby muszą przechodzić ludzie poddający się Bożej inspiracji. Dzięki niej staje się jawne, czy działają w oparciu o Boga i zaufanie do Niego, czy jednak jedynie w oparciu o swój własny pomysł. Czy bronią spraw Bożych, czy jedynie jakiegoś swojego, nawet religijnego idola. To weryfikacja, która jest oczywista dla każdego, kto zna dzieje chrześcijaństwa.

 

Taką swoistą próbę pokory przeszedł jeden z popularnych na TikToku księży, który postanowił przestrzec przed – jego zdaniem – negatywnymi skutkami, jakie dla duchowości człowieka może nieść czytanie powieści o Harrym Potterze. Ksiądz ten powoływał się przy tym na świadectwo egzorcysty, który miał wypędzać „duchy Harrego Pottera”. Naturalnie, sprawa przebiła się do mediów, wywołując wiele kpin. W ocenie Księdza Profesora, tego typu wypowiedzi duchownych są jedynie narażaniem Kościoła na drwiny, czy ostrzeżeniem przed realnym zagrożeniem?

 

Jesteśmy, to oczywiste, w samym ferworze walki duchowej. Nie ma niczego dziwnego w tym, że dobro musi skonfrontować się ze złem. Ewangelia musi skonfrontować się z antyewangelią, Kościół z antykościołem, a Chrystus z Antychrystem. Potrzebujemy jednak przy tym wiele pokory, miłości i trzeźwego myślenia. Nie obejdziemy się bez pewnego daru inteligencji od Boga, daru rozeznania. Należy mieć świadomość, że krytyka czy jakiś atak na osobę reprezentującą Kościół nie zawsze jest prześladowaniem. Czasami jest po prostu godną zapłatą za własną głupotę. Zdarza się, że osoby duchowne angażują się na przykład w walkę polityczną, albo jakąś walkę ideologiczną, używając przy tym ofensywnych metod. Kiedy natomiast ktoś odpłaci im tym samym, skarżą się, że czują się prześladowani. Jeżeli ktoś chce wejść w walkę duchową i walczyć o czystość Ewangelii, to nie może narzekać, że ma na ciele blizny. Blizny te są dowodem jego męstwa i odwagi. Nie wszystkie ataki na ludzi reprezentujących Kościół są jednak atakami na Ewangelię czy sam Kościół. Niekiedy duchowni, angażując się w rzeczy drugorzędne, niezwiązane z samym aktem zbawienia, po prostu wchodzą w tryby walki politycznej czy ideologicznej. Dzieje się tak, kiedy ktoś angażuje się w rzecz niebędącą w istocie walką o dobra najwyższe, o zbawienie człowieka. Chodzi na przykład o angażowanie się w zmagania z sanitaryzmem lub interpretację takiej czy innej powieści. Powtórzę – wszystko wymaga dzisiaj pokornego i trzeźwego myślenia.

 

Zwrócił już Ksiądz Profesor uwagę na prześladowania chrześcijan, mające być kolejnym znakiem poprzedzającym paruzję. „Będziecie w nienawiści u wszystkich narodów z powodu mojego imienia” - zapowiedział Chrystus. Prześladowania, również te najbardziej krwawe, towarzyszą chrześcijanom od dwóch tysięcy lat. Pewną nowością jest jednak rosnąca nienawiść do chrześcijan w Europie. Ta nienawiść staje się szczególnie widoczna właśnie w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Od wielu lat w postchrześcijańskich społeczeństwach Europy Zachodniej próbuje się wyrugować z tych świąt wszelkie odniesienia do chrześcijaństwa. W ostatnich latach z tych odniesień coraz częściej wprost się szydzi. Adwent będzie najpewniej również czasem, w którym będziemy obserwować przeróżne happeningi obśmiewające wiarę chrześcijan. Jak należy podchodzić do takich prowokacji? Powinniśmy przyjąć bojową postawę i walczyć o ochronę naszych uczuć religijnych, czy jednak z pewną pokorą przyjąć to jako coś nieuniknionego, zapowiedzianego przez Chrystusa i jedynie nastawić drugi policzek?

 

Należy w mojej ocenie używać i jednego, i drugiego. Najwłaściwszą obroną przeciwko prześladowaniu jest okazywanie wierności Ewangelii. Tak więc rzeczywiście, kiedy ktoś bije nas w jeden policzek, powinniśmy nadstawić mu drugi. Jeśli ktoś chce, abyśmy szli tysiąc kroków, powinniśmy pójść dwa tysiące. To zasada nieopierania się złu. W taki sposób stajemy po stronie Chrystusa, prosząc Go, aby sam stał się obrońcą dla swojego ucznia. Często dopiero pod wpływem prowokacji, jakiegoś uderzenia, konfrontacji, odsłania się prawdziwe dzieło Boga. Widzimy to w życiorysach świętych.

Z drugiej jednak strony musimy też bronić swojego chrześcijańskiego środowiska, żeby katolicy mieli w Europie choćby czym oddychać. Potrzebujemy bronić swoich symboli, swoich szkół i kultury. To wymóg zmagania się z falą barbarzyństwa czy neopogaństwa, które ze wszystkich sił stara się wszędzie wedrzeć. Musimy bronić naszych rodzin i katolickich wspólnot. Chronić miejsca silnej identyfikacji chrześcijańskiej. Nie tylko po to, aby ochronić własne perły, czyli depozyt wiary Kościoła, ale również zapewnić optymalne warunki do przekazu wiary kolejnym pokoleniom. W tym sensie musimy, choćby przy okazji Bożego Narodzenia, walczyć z profanacją, bluźnierstwem i szyderstwem. Tutaj czasem nie wystarczy postawa nieopierania się złu, ale konieczne staje się sięgnięcie po postawę „non possumus”. Nie możemy godzić się na łączenie Matki Bożej z pornografią czy wykorzystywanie bożonarodzeniowej szopki, która jest dla nas formą przekazywania Ewangelii, do szydzenia z Ewangelii.

Z jednej strony musimy więc okazywać pokorę, ale z drugiej również męstwo.

 

Takim najbardziej zakorzenionym w naszej świadomości znakiem zapowiadającym koniec świata jest jednak zamęt na świecie. Wojna, głód, epidemie – to rzeczywistość, która kojarzy nam się z apokalipsą. Rzeczywistość, która dziś stała się realna również dla Polaków. Po pandemii koronawirusa u naszych wschodnich sąsiadów trwa bardzo krwawa wojna, a my zmagamy się z kryzysem gospodarczym. W piątek przed I Niedzielą Adwentu słyszeliśmy w liturgii Chrystusa mówiącego: „Patrzcie na drzewo figowe i na inne drzewa. Gdy widzicie, że wypuszczają pączki, sami poznajecie, że już blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, iż blisko jest królestwo Boże”. Podsumowując, dziś te słowa są bardziej aktualne niż były przez dwa poprzednie tysiąclecia?

 

Trudno jest nam to ocenić, ponieważ nie jesteśmy w stanie z dzisiejszego punktu widzenia uchwycić całej historii, jaką przeszła do tej pory Matka Kościół i chrześcijanie przed nami. Trudno stwierdzić, czy próby, przez które obecnie przechodzimy, są poważniejsze od tych, z którymi chrześcijanie mierzyli się w epoce św. Augustyna czy św. Grzegorza Wielkiego. Czy dzisiejsze próby są dotkliwsze od prób w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy chrześcijanie zwalczali chrześcijan, kiedy uczniowie Chrystusa nawzajem przelewali własną krew. To, z czym mamy dziś do czynienia, musimy przyjąć jako formę ostrzeżenia ze strony Boga. Trudne doświadczenia wpisują się w Bożą pedagogię, dzięki której Pan pozwala nam widzieć i znosić konsekwencje swoich własnych grzechów, nienawrócenia i głupoty. Wojny nie biorą się znikąd. Bluźnierstwa, profanacje i rewolucje nie biorą się znikąd. Biorą się, jak powiedział Jezus, z głębi ludzkiego serca. Ludzkie serce jest źródłem nienawiści, chciwości, zachłanności, zazdrości i zawiści. Te wszystkie bolesne przejawy nieumiejętności współżycia ludzi w ramach tego samego społeczeństwa, których dziś doświadczamy, są dowodem tego, że ludzkie serce jest chore. Św. Augustyn pisał w swoich „Wyznaniach”: „Panie, wszystko we mnie domaga się Twojego miłosierdzia”. Potrzebujemy tego miłosierdzia.

Doświadczamy dziś zglobalizowanej dyktatury, narzucania dyktatu jednomyślności. Spotykamy się z prześladowaniami powodowanymi tylko tym, że ktoś myśli inaczej. Przywiązanie do wiary i katolickiej moralności niejednokrotnie skutkuje dziś utratą pracy czy wykluczeniem z udziały w dobrach publicznych. Doświadczamy wojen. Tak wiele niewinnych dzieci ginie z powodu aborcji. Przez szkoły i popkulturę przepływa bluźnierstwo i szyderstwo wobec najważniejszych wartości nie tylko chrześcijańskich, ale też ogólnoludzkich. To wszystko jest objawem tego, że ludzkie serce zamyka się na Zbawiciela. Jesteśmy więc w sytuacji, która ma nas ostrzec, że bez szybkiego i gruntownego nawrócenia, skażemy się na sąd. Na bolesny sąd nie z tego, co po ludzku dobrze lub źle uczyniliśmy, ale z tego, co zrobiliśmy z danymi nam od Boga darami. Na tym sądzie odpowiemy, czy skorzystaliśmy z Bożego miłosierdzia, czy je odrzuciliśmy.

Wszystkie przejawy nieludzkiej, brutalnej i zadającej ludziom cierpienie kultury, a raczej antykultury, są konsekwencją odwrócenia się człowieka od Boga. Być może również konsekwencją braku wrażliwości czy uśpienia uczniów Chrystusa - od pasterza, po ostatnią owcę. To wszystko powinno nam otwierać oczy, rzucać nas przed Bogiem na kolana i uwrażliwiać na prawdę o tym, że albo Bóg, albo unicestwienie.