Wszystko w kontekście karmelity o. Mateusza Filipowskiego, który przeprowadzi niedługo rekolekcje dla rodziców dzieci ze skłonnościami do osób tej samej płci.

Sam fakt przeprowadzenia takich rekolekcji w ogóle mnie nie oburza: bardzo dobrze, wszystkim trzeba głosić katolicką doktrynę. Być może zwłaszcza takim środowiskom.

Mój zdecydowany sprzeciw wzbudził fakt, że o. Mateusz Filipowski przyjmuje postawę… niegłoszenia prawdy. W rozmowie z „Gościem Niedzielnym”, gdzie zapowiadał swoje działania, podkreślił, iż uważa za konieczne „towarzyszyć” osobom o skłonnościach jednopłciowych, ale nie ma co głosić im prawdy Kościoła, bo one już ją znają. Co o tym sądzę, napisałem wyżej.

Tomasz Terlikowski oskarżył mnie w odpowiedzi o nienawiść, przemoc, pelagianizm oraz inne herezje i grzechy. „Dlaczego to nie jest ani chrześcijaństwo, ani katolicyzm? Bo pogarda, hejt i nienawiść nie są chrześcijańskie. Nie mają nic wspólnego z Ewangelią. Gdy jeden z publicystów PCh24 przekonuje, że „ludzie o skłonnościach tęczowych mają w głowie kompletny mętlik”, to mówi wyłącznie o tym, co sam uważa, a nie o tym, jak jest w rzeczywistości. Warto bowiem zadać pytanie Pawłowi Chmielewskiemu, ilu ludzi o „tęczowych skłonnościach” poznał? Z iloma rozmawiał? Z iloma wypił piwo i ilu zaprosił do domu? Ilu opowiedziało mu swoje historie, i z iloma historiami się zmierzył?” – zapytał Tomasz Terlikowski na facebooku.

Otóż muszę przyznać, że – wbrew domniemaniom autora – znam kilkoro homoseksualistów. Zdarzało się, że piłem z nimi piwo i rozmawiałem, nie przeczę. Co więcej, od wielu lat bardzo uważnie śledzę zaawansowaną dyskusję, jaka toczy się wokół zagadnienia homoseksualizmu w Niemczech, Stanach Zjednoczonych i we Włoszech. Znam dobrze argumenty wszystkich stron, w tym socjologiczne i teologiczne.

Właśnie dzięki temu, że – jak sądzę – naprawdę nieźle znam tę problematykę, mogę stwierdzić, iż osoby o skłonnościach homoseksualnych mają w sprawie nauczania Kościoła kompletny mętlik w głowie. Innymi słowy – nie znają tego nauczania, a jeżeli je znają – to go nie rozumieją.

Gdyby rozumiały, to nie angażowałyby się przecież w tęczową ideologię – prawda? A jeżeli nawet utrzymywałyby jakieś relacje intymne z osobami tej samej płci, to bynajmniej nie z dumą i radością, ale w poczuciu grzeszności, spowiadając się i walcząc.

Problem polega na tym, że dziś kompletnie ignoruje się ciężar wielu grzechów. Po prostu uznano, jakoby nie miały większej wagi. Progresywny katolicyzm traktuje poważnie tylko niechęć do migrantów albo zbyt mały entuzjazm wobec tzw. ekologii; może jeszcze wykorzystywanie pracowników. Grzechy w dziedzinie seksualnej są kompletnie bagatelizowane. Dotyczy to również homoseksualizmu – choć tu mamy tak naprawdę do czynienia z całym kompleksem problemów, bo z perspektywy katolickiej nie chodzi tylko o grzech aktów homoseksualnych, ale również o błędne zapatrywania antropologiczne. Pod wpływem współczesnych ideologii część ludzi w Kościele stwierdziła, że homo- czy transseksualistom należy pozwolić być takimi, jakimi chcą – byleby zachowali jakiś kontakt z Kościołem i byli w humanistycznym sensie „dobrymi ludźmi”.

Nie, to za mało. Nauczanie moralne Kościoła się nie zmienia. Jest dziś takie, jak i dwa tysiące lat temu. Oczywiście, zmieniają się uwarunkowania, w których ludzie popełniają ten czy inny grzech – w niektórych przypadkach subiektywny ciężar może być mniejszy (albo większy), zależnie od danej sprawy. Jednak co do zasady, akty homoseksualne są tak samo grzeszne jak zawsze.

Jeżeli Kościół nie będzie o tym przypominał, to zgodzi się na trwanie ludzi w grzechu w poczuciu samozadowolenia i bezkarności. Nie wiem, co to oznacza dla zbawienia tych ludzi – nie wygląda to najlepiej. Wiem jednak, co to oznacza dla tych, którzy w Kościele głoszą: bardzo poważną winę zaniedbania.

Jesteśmy od mówienia prawdy – czy to się komuś podoba, czy nie. O tym nie można zapominać nawet na rekolekcjach dla tęczowych środowisk.