Kryzys finansowy, który wybuchł w 2008 r. i ogarnął najpierw USA, a potem Europę, skłonił setki tysięcy młodych ludzi cechujących się jak dotąd nikłym zainteresowaniem polityką do tego, by masowo wyjść na ulice. Na zachodzie, od Nowego Jorku po Frankfurt nad Menem, utworzyły się ruchy protestacyjne wyrażające rozczarowanie i brak zaufania do politycznych i gospodarczych elit postrzeganych jako oderwane od rzeczywistości i skorumpowane.

Frustracja władnych

Celem tych protestów było – w przeciwieństwie choćby do studenckiej rewolty z 1968 r., w której chodziło o doprowadzenie do radykalnych politycznych, obyczajowych i społecznych zmian – zachowanie dotychczasowego status quo. Prawa do życia na tym samym poziomie, na jakim żyli rodzice. Uratowanie choćby części przywilejów upadających państw opiekuńczych. Dynamika tych protestów w przeciągu ostatnich dwóch lat zdecydowanie zmalała, ukazując brak zdolności generacji Y, zwanej przez socjologów także „generacją Millenium”, do zorganizowania się na poziomie politycznym. Nieumiejętność sformułowania alternatyw dla oferty partii politycznych spowodowała, że rewolta równie szybko jak rozgorzała, zgasła. Pozostawiając buntowników w punkcie wyjścia.

Badanie przeprowadzone przez Międzynarodową Organizację Pracy (ILO) w 2013 r. wykazało, że kurczący się wzrost gospodarczy oraz rosnące bezrobocie były głównymi przyczynami pojawienia się w latach 2008–2012 „nowych ruchów społecznych” rekrutujących się ze zbuntowanej młodzieży. Płonące przedmieścia Paryża, bitwy uliczne w centrum Aten, masowe demonstracje w Madrycie, zamieszki w Londynie. Młodzi okazali się największymi ofiarami kryzysu gospodarczego.

Bez pracy jest dziś ok. 11 proc. Europejczyków. Wśród młodych między 15. a 24. rokiem życia wskaźnik bezrobocia jest dwukrotnie wyższy i wynosi blisko 23 proc. Unijna średnia jest i tak optymistyczna, bo maskuje skrajne wskaźniki dla poszczególnych krajów: w Hiszpanii bez pracy jest dziś 54 proc. młodych, w Grecji niemal 60 proc., a w Chorwacji i Słowacji – ponad 40 proc.; w Polsce, na Węgrzech, we Włoszech i w Szwecji – ponad 20 proc.

Obecni absolwenci szkół wyższych i uniwersytetów, szczególnie w krajach południowej Europy, muszą się liczyć z tym, że ich dochody będą niższe od dochodów ich rodziców. To bezprecedensowa sytuacja od zakończenia II wojny światowej. Na ulice nie wyszedł więc margines, tylko młoda klasa średnia. Bułgarski politolog Ivan Krastev nazwał to „frustracją władnych”.

Gospodarczy kryzys i brak perspektyw nie wystarczą jednak, by wytłumaczyć nagły wybuch gwałtownych protestów, które przetoczyły się przez europejskie stolice. Olbrzymią rolę odegrał tu także sposób, w jaki rządy walczyły z kryzysem. Radykalna polityka oszczędności narzucona przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Bank Centralny spowodowała zmniejszenie wydatków na infrastrukturę, pensje, emerytury i opiekę zdrowotną przy jednoczesnym ratowaniu upadających banków, które ten kryzys spowodowały. Doprowadziło to do bezprecedensowego roczarowania demokracją wśród młodych. Odnieśli wrażenie, że zostali poświęceni, okradzeni z przyszłości dla dobra banksterów. Poczuli się wyalienowani od klasy politycznej.

Agora w ogniu

Pierwsza fala protestów przeciwko antykryzysowej polityce oszczędności, zwana „protestem patelni i garnków”, wybuchła w 2008 r. w Islandii. W odpowiedzi na gospodarczą zapaść spowodowaną serią bankructw w sektorze bankowym demonstranci okupowali główny plac Rejkiawiku w każdą sobotę od października 2008 do marca 2009 r., uderzając łyżkami w patelnie i garnki. Stanowiło to zarodek ruchu „Occupy”, który rozlał się następnie na Stany Zjednoczone, Europę i Amerykę Łacińską i który polegał na okupowaniu placów w samym sercu miasta, na „agorze”, w pobliżu centrów wladzy.

W grudniu 2008 r. w Atenach dwóch policjantów zastrzeliło 15-letniego ucznia. Dało to początek gwałtownym zamieszkom, które następnie przeniosły się do innych miast. Wybuchły strajki, młodzi demonstranci obrzucali fasady banków koktajlami Mołotowa. Szybko stało się jasne, że śmierć ucznia jest tylko pretekstem do wyrażenia niezadowolenia z domniemanego wpływu instytucji finansowych oraz międzynarodowych korporacji na politykę. Podobne manifestacje i zamieszki, w ramach solidarności, odbyły się w 70 miastach na świecie. Grecki premier Kostas Karamanlis zorganizował konferencję prasową, na której przyznał: „Zlekceważyłem skandale ostatnich lat. To był błąd”. I obiecał reformy. Pod koniec 2009 r. stało się jednak jasne, że Grecja jest bankrutem.

Kraj wpadł w objęcia UE, MFW i EBC. Po przeprowadzniu pierwszych ostrych cięć budżetowych protesty rozgorzały na nowo. Narodził się „Ruch Placów”. Młodzież, wyposażona w śpiwory i namioty, zaczęła okupować główne place miast – od Aten po Saloniki. Na budynku parlamentu w Atenach pojawił się napis: „Iskra w Atenach – pożar w Paryżu. Nadchodzi powstanie i Wesołego kryzysu i szczęśliwego nowego strachu”.

Prawdziwym symbolem „antypolitycznego” buntu stały się jednak ruchy „Okupuj Wall Street” oraz hiszpańscy „Indignados” (Oburzeni). Protesty „Occupy” rozpoczęły się 17 września 2011 r. w parku Zuccotti w Nowym Jorku. Zostały zainicjowane m.in. przez kanadyjską grupę młodych antyglobalistów „AdBusters”, która zainspirowała się arabską wiosną. Młodzi demonstranci okupowali okolice Wall Street jak młodzi Egipcjanie plac Tahrir w Kairze. Uczestnicy manifestacji nazwali się „99 proc.” zdominowanymi przez 1 proc. najbogatszych. Ukuli slogan „Wszystko jedno, na kogo głosujesz, dostajesz to samo”.

Generacja „ni, ni”

W uruchomieniu hiszpańskiego ruchu „Indignados” swój udział miał amerykański piosenkarz Justin Bieber. 15 maja 2011 r. ok. 40 studentów po manifestacji przeciwko cięciom budżetów na edukację i opiekę zdrowotną postanowiło pozostać na centralnym placu w Madrycie, Puerta del Sol. Usiłowali rozbić namioty, ale policja ich rozpędziła. Tydzień wcześniej setki młodych ludzi bez problemu koczowały na Puerta del Sol, by kupić bilety na koncert Biebera. Nie wiadomo, kto rozesłał tweet: „Możemy nocować na placu, by kupić bilety, ale nie by rozmawiać o naszej przyszłości”, lecz pod koniec tygodnia plac zamienił się w miasteczko namiotowe mieszczące ponad 30 tys. osób.

Do „Indignados” dołączyły inne ruchy zrodzone z potrzeby godziny. Platforma poszkodowanych przez Hipoteki (PAH) oraz ruch eksmitowanych (M-15). W wyniku pęknięcia bańki na rynku nieruchomości setki tysięcy Hiszpanów odnalazły się bez dachu nad głową. Z serii wywiadów przeprowadzonych w tym okresie przez London School of Economics z młodymi zbuntowanymi w Hiszpanii jasno wynika, że „nie ufają politycznym liderom”. Najczęstsze słowo, którego używają, by opisać swoje życie, to „skomplikowane”.

„Jesteśmy najlepiej wykształconą generacją w historii kraju i nic z tego nie mamy” – mówił 27-letni student Guillermo Ubieto. Według niego chodzi jednak o coś więcej: „Co oznacza być człowiekiem, jakie wartości się liczą, jak powinna działać demokracja, wolny rynek, na czym opiera się kontrakt społeczny”. To brzmi utopijnie. Nic dziwnego więc, że niektóre hiszpańskie media i politycy nazwali zbuntowanych złośliwie generacją »ni ni« (ani nie pracują, ani nie studiują), sugerując, że są leniwi i chcą przejadać owoce pracy swoich rodziców, zamiast zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Protestujący odparli: „Tak, jesteśmy generacją »ni ni«, bo nie popierami ani lewicy, ani prawicy. Mamy dość generacji baby boomu, która niczego nie rozumie i jest sparaliżowana strachem”.

W sidłach emocji

Brak politycznej wizji i dynamika happeningu obrana przez młodych zbuntowanych zagrały jednak na ich niekorzyść. Choć opierali się na doświadczeniu arabskiej wiosny, nie wyciągnęli z niego odpowiednich wniosków. Liderzy rewolty w Egipcie nie zdołali przekonać konserwatywnych współobywateli do swojej wizji świeckiego społeczeństwa. Zabrakło im twardych idei i zdolności budowania politycznych sojuszy. Stali się medialnymi gwiazdami wędrującymi od programu telewizyjnego do programu telewizyjnego, podczas gdy islamiści, a następnie wojsko przejmowali władzę w kraju.

Także w Turcji ruchowi protestacyjnemu zrodzonemu w lecie 2013 r. na placu Taksim w Stambule nie udało się zjednać sobie ludzi. Na przeszkodzie stanęła m.in. ostentacyjna apolityczność demonstrantów. Nie wystarczy odrzucać autokratycznego stylu rządzenia premiera Reccepa Tayyipa Erdoğana. Należy także zaproponować alternatywę. Szczególnie gdy kraj przeżywa boom gospodarczy i większość ludzi nie ma się na co skarżyć. Tym, co cechowało nowe ruchy społeczne, był więc brak jasno określonego politycznego celu. W sensie tradycyjnego XX-wiecznego sporu idei.

Padały żądania o ochronę godności, szacunek. Była to deklaracja emocjonalna, pozbawiona treści. Niektórzy manifestanci, ubrani na czarno i w maskach Guya Fawkesa, nie mieli wręcz nic do powiedzenia. Nie bez powodu „milczący mężczyzna”, który stał przez osiem godzin na placu Taksim w Stambule, nie ruszając się i nie wypowiadając choćby jednego słowa, stał się symbolem protestów młodych Turków. Za tym milczeniem kryło się poczucie bezsilności. „Polityka jest brudna, skorumpowana, więc my polityką się zajmować nie będziemy” – mówili zbuntowani z generacji Y. Tylko udział w polityce dawał i daje jednak możliwość realnego na nią wpływu.

Dlatego dziś, choć większość „nowych ruchów społecznych” wciąż istnieje, wyraźnie przygasły, a ich klientelę przejęły nowo powstałe w ostatnich latach partie, usytuowane zarówno na lewicy, jak i prawicy. W Hiszpanii jest to „Podemos” (Potrafimy), która w wyborach do europarlamentu zdobyła pięć mandatów, we Włoszech „Ruch Pięciu Gwiazd Beppe Grillo”, a w Grecji lewicowa „Syriza” oraz skrajnie prawicowa „Złota Jutrzenka”.

Partie te kontestują zastany porządek społeczny i ekonomiczny, nie potrafią jednak zatrzymać demontażu państwa opiekuńczego i pauperyzacji młodych. Stało się dokładnie to, czego buntownicy chcieli uniknąć. Ich zryw rozmienił się na drobne, został upolityczniony bez rozwiązania problemów, które wypchnęły młodych na ulicę.

Aleksandra Rybińska

Artykuł ukazał się na łamach internetowego Tygodnika "Nowa Konfederacja"