„Rozstanie”, które oprócz nagrody w Berlinie, zdobyło również Złoty Glob i kilka innych ważnych światowych nagród, opowiada historię rozpadającej się irańskiej rodziny, która staje przed największą próbą w jej życiu. Jedną z przyczyn rozpadu małżeństwa Nadera i Simin jest sposób wychowania ich 11-letniej córki Termeh oraz chęć kobiety wyjechania z kraju. Nader nie chce jednak zostawić swojego chorego na Alzhaimera ojca. Gdy okazuje się, że córka pary chce zostać z ojcem, Simin opuszcza rodzinę. Odejście kobiety (nie traktowane poważnie przez Nadera) powoduje, że w domu pojawia się Razieh, mająca pomóc Naderowi i jego córce przy opiece nad chorym ojcem. Razieh pewnego dnia wychodzi z domu „załatwić coś na mieście” i zostawia schorowanego, śpiącego mężczyznę, którego na dodatek przywiązuje do łóżka. Do domu wraca wówczas Nader z córką i znajduje ojca leżącego na podłodze. Awantura, która wybucha między mężczyzną i kobietą doprowadza do tragedii. Będąca w ciąży Razieh, traci dziecko. Nader zostaje, tutaj uwaga dla wszystkich aborcjonistów, oskarżony o zabicie dziecka i grozi mu kara więzienia. Czy jednak jest on jedynym winnym tego dramatu?  

 

Film otwiera scena przesłuchania przed urzędnikiem Nadera i Simin, którzy przekonują dlaczego chcą rozwodu. Scena jest nakręcona w taki sposób, że widz obserwuje wszystko oczami urzędnika. Z sekundy na sekundę zdajemy sobie sprawę, że na podstawie relacji pary nie jesteśmy w stanie ocenić, kto ma w sporze rację. I tak jest przez cały film. Nikt nie jest w nim do końca zepsuty, i nikt nie jest krystalicznym bohaterem. Nie ma czarnej i białej postaci. Nie ma bezwzględnego kata i niewinnej ofiary. Doprawdy trudno jest w taki sposób opowiedzieć historię. Farhadi robi to perfekcyjnie. Na dodatek udaje mu się przedstawić specyficzne irańskie problemy zarówno widzowi amerykańskiemu jak i Europejczykowi. Triumf tego filmu w USA, Belinie i Wielkiej Brytanii (choć Baftę mu zgarnął sprzed nosa Almodovar) dowodzi, że jego uniwersalizm jest niezaprzeczalny. Świetnie ujął to recenzent „Dziennika Gazety Prawnej”, który napisał, że reżyser bez przerwy „myli tropy, mnoży wątpliwości i dopuszcza do głosu sprzeczne interpretacje. W tych zabiegach nie ma jednak nic z wirtuozerskiego popisu. Reżyserowi zależy po prostu na oddaniu złożoności opowiadanej historii. W świecie Farhadiego nie istnieją dobre i złe wybory. Każda decyzja pociąga za sobą jednakowo wysoką cenę”. Mimo tego, że film irańskiego twórcy ma coś w sobie z Antonioniego czy chwilami z epizodów „Na skróty” Altmana, to ogląda się go jak najlepszy thriller Hitchcocka. Im głębiej twórca prowadzi nas w swoją historię, tym więcej wątpliwości się w nas budzi. Mimo tego, że widzieliśmy kątem oka zdarzenie, które doprowadziło do tragicznych następstw, to i tak jesteśmy postawieni w miejscu śledczego, który na podstawie zeznań stron i świadków, musi wskazać winnego. Na dodatek twórca komplikuje nam wszystko, nie pozwalając dokonać jednoznacznej oceny bohaterów. Bez względu na to, że film opowiada o głęboko (?) wierzących muzułmanach, to niejednokrotnie podczas seansu pojawiało mi się w głowie jezusowe przesłanie by nie osądzać zbyt łatwo bliźniego. Ciekawe, że przypomnieć mi musiał o tym irański twórca.



Zresztą islam odgrywa w tym obrazie wiodącą rolę. To Koran jest najwyższym odniesieniem dla bohaterów, a grzech jest traktowany na tyle poważnie, że jego świadomość ma kluczowy wpływ na bohaterów. Z punktu widzenia zsekularyzowanego Europejczyka jest to szok, który uświadamia nam jak bardzo różnimy się od realnie wierzącego społeczeństwa, którego nie dotknął laicyzm. Nie wiem czy, i na ile film jest zakamuflowaną przed cenzurą krytyką irańskiego społeczeństwa, jak sugeruje część krytyków filmowych. Nie znam arcyciekawego kina irańskiego na tyle dobrze by to ocenić. Film Farhadiego spowodował, że z pewnością będę chciał nadrobić swoje braki. Jednak znawca tego kina, Paweł T.Felis z „Gazety Wyborczej” podkreśla, że dziś przez bezwzględną cenzurę filmy irańskie ogląda się podobnie jak filmy polskie realizowane w latach 60. czy 70 zaś „kunszt reżyserów polega m.in. na tym, by w neutralnej fabule zawrzeć mocny, społeczny przekaz, który zrozumiały będzie dla widzów w kraju i za granicą”. Nie można zapominać, że opozycyjny irański reżyser Jafar Panahi dostał 6 lat więzienia za wspieranie opozycji. Jego filmy są zaś przemycane na światowe festiwale jak obraz z krajów komunistycznych kilkadziesiąt lat temu. „Opozycyjność” jest zauważalna też u Farhadieho, który wykorzystuje każdą sekundę taśmy filmowej by wypełnić ją treścią. Każde spojrzenie bohatera, gest czy słowo wynika w tym filmie z czegoś. Oglądając „Rozstanie” miałem wrażenie przeniesienia się do świata Kieślowskiego z lat 70-tych. Choć to nie jest świat Kieślowskiego. To jest nasz świat. Świat kłamstwa i prawdy, nienawiści oraz przebaczenia. Jonathan Romney z "The Independent" nazwał obraz Farhadiego- filmem sądowym. Sędziami jesteśmy jednak- my. I osądzamy nie tylko Irańczyków, oglądanych na ekranie. Dzięki błyskotliwej robocie twórców tego filmu- osądzamy nas samych. I z tego powodu ten film został uznany za arcydzieło przez obce islamowi kultury.


Łukasz Adamski