W każdym państwie zachodniej demokracji po ujawnieniu przed opinią publiczną faktu  inwigilacji ponad 50 dziennikarzy przez służby specjalne, prowadzonej za wiedzą i akceptacją najwyższych władz, wszystkie media podniosłyby głośne larum. Nie pozwoliłyby na zniknięcie sprawy w natłoku innych codziennych, nawet głośnych i bulwersujących wydarzeń politycznych i najróżniejszych sensacji. Tym bardziej, że organy ścigania nie miały żądnych podstaw, by któremuś z inwigilowanych dziennikarzy móc postawić zarzuty o popełnienie najdrobniejszego choćby przestępstwa. Co więcej, ani Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ani Centralne Biuro Antykorupcyjne, które się tego dopuściły,nie miały nawet podejrzeń, aby inwigilowani w jakikolwiek sposób naruszali prawo. Jedynym celem prowadzenia wobec tej wielkiej grupy dziennikarzy działań operacyjnych, było ustalenie ewentualnych informatorów, którzy przekazywali mediom wiadomości niewygodne dla władzy, dyskredytujące rządzących lub kompromitujących władzę. Tajne służby, reprezentujące władzę – a i pewnie przez nią naciskane – obrały najprostszą i pozornie najskuteczniejszą drogę dotarcia do źródeł informacji dziennikarzy. Sledząc, podsłuchując tych ostatnich oraz prowadząc rozpoznanie ich środowiska rodzinnego, zawodowego i koleżeńskiego.

W trakcie ujawnienia tego skandalu w Sejmie na początku maja było też oczywiste, że decyzje o inwigilacji tak wielkiego kręgu dziennikarzy przez tak długi, bo blisko ośmioletni okres, wynikały z pobudek politycznych. Inwigilowani dziennikarze byli autorami publikacji prasowych, programów telewizyjnych i radiowych, które najczęściej bezpośrednio uderzały w ówczesną władzę. Listę inwigilowanych dopełniali redaktorzy i wydawcy, którzy patronowali publikacjom o takim właśnie kierunku krytyki.

Tym bardziej więc w innych krajach, afera o takiej skali żyłaby na pierwszych stronach gazet przez wiele tygodni. Huczałoby o niej bezustannie we wszystkich rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych z oczywistego powodu. Działania służb naruszały podstawowe prawa mediów. Próbowały ograniczyć możliwości mediów w przedstawianiu prawdziwego obrazu rzeczywistości poprzez zlikwidowanie jednego z najważniejszych źródeł prawdziwej wiedzy, jaką są anonimowi informatorzy. (Oczywiście, że obowiązkiem mediów jest najpierw sprawdzenie prawdziwości otrzymanych informacji). Do mediów takie informacje napływają, media z nich żyją, ale tylko wtedy – i to jest naturalny stan rzeczy, który pisany jest w prawo dziennikarskie – kiedy informatorzy mają gwarancje zachowania swej anonimowości.

Służby można by oskarżyć o świadomą próbę rozbicia tej ustalonej zasadami i tradycją relacji. Swoimi działaniami z pewnością niszczyli i zastraszali potencjalne źródła informacji mediów. W takim samym ten sam mechanizm dotykał ludzi mediów. Dodatkowym skandalem jest to, że służby robiły to w imię partykularnej ochrony interesów politycznych rządzących partii - Platformy Obywatelskiej i jej koalicjanta,  Polskiego Stronnictwa Ludowego.

Tymczasem większość mediów, zamiast drążyć i trąbić o zamachu na swoją profesję, zachowała się jakby chodziło o inwigilację pracowników fabryki kosiarek.

Dobrze więc, że wreszcie zareagowało na tę niemrawość mediów SDP. Może pobudzi to zarówno same media, jak i organa ścigania do wyjaśnienia tej afery. A państwo do wyciągnięcia nauki na przyszłość. Bo mimo ambitnego apelu, nie wierzę, że uda się w Sejmie powołać komisję śledczą do zbadania tego skandalu.   

Jerzy Jachowicz/SDP.pl