WITOLD JURASZ - OŚRODEK ANALIZ STRATEGICZNYCH

Kwestia tego, czy Polska powinna przyjąć uchodźców rozpala emocje polityczne. Ton debacie publicznej nadają demony politycznej poprawności. Jedna każe widzieć w każdym uchodźcy zagrożenie dla europejskiej cywilizacji lub zgoła przyszłego zamachowca – samobójcę, druga – nakazuje nie dostrzegać w masowej imigracji żadnych w ogóle zagrożeń, a obawy wykorzystywać dla podkreślenia swej wyższości nad drugą stroną sporu. W naszej analizie chcemy napisać co sądzimy o sprawie w sposób pozbawiony tak jednej, jak i drugiej politycznej poprawności. Nie sposób jednak nie odnieść się do narracji serwowanych przez obydwie strony.

  • Jeśli mamy przyjąć uchodźców kluczowe jest, aby nie powstały u nas getta. Ważne zatem, aby przybysze zostali rozlokowani w całym kraju.
  • Istotne jest też zadbanie o to, by do środowiska mniejszości tatarskiej, która od setek lat zamieszkuje Polskę i jest nie tylko stuprocentowo lojalna wobec naszej Ojczyzny, ale co równie istotne – niepodatna, mimo prób podejmowanych przez niektóre ambasady krajów Zatoki Perskiej, na wahabicką indoktrynację, nie przenikały radykalne odmiany islamu.
  • Wyzwanie, którym jest kwestia uchodźców z Bliskiego Wschodu stawia pytanie o powrót do kwestii repatriacji Polaków ze Wschodu, tj. tego zadania, którego Polska nie podjęła się praktycznie w ogóle.
  • Na obecnym etapie rząd RP wydaje się podchodzić do sprawy w taki sposób, że stawia (to czy realnie czy tylko na pokaz to inna sprawa) opór żądaniom Brukseli, która chce Polsce narzucić kwoty uchodźców, które Polska miałaby przyjąć, po to następnie godzić się na coraz wyższe ich liczby. Każdy dzień tego oporu przynosi coraz większe straty wizerunkowe, których koszty mogą wkrótce przewyższyć wszystkie koszty utrzymania uchodźców.
  • Wyobraźmy sobie jednak kontury polskiej inicjatywy dyplomatycznej w sprawie uchodźców. W dyplomacji wygrywa ten, kto ma inicjatywę. Nigdy ten, który mówi wyłącznie „nie”, a już przenigdy ten, który mówi „nie”, a potem po cichu przyjmuje narzucone mu warunki.

Uchodźcy i imigranci ekonomiczni

Nie ma dwóch zdań, iż należy rozróżniać uchodźców i migrantów ekonomicznych. Uchodźca to człowiek, który zmuszony jest do ucieczki z powodu zagrożenia życia, zdrowia bądź wolności. Innymi słowy uchodźcą jest zapewne Syryjczyk (ale też przecież nie każdy), ale nie jest już nim mieszkaniec kraju, który jest biedny, ale w którym nie grożą mu prześladowania. Fakt, iż, jak podaje Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców aż 72% tych, którzy szturmują bramy Europy to (głównie młodzi) mężczyźni każe zakładać, iż w istocie znaczna część uchodźców to migranci ekonomiczni. Z drugiej strony to, iż 50% spośród zarejestrowanych uchodźców pochodzi z Syrii wskazuje na to, iż przyczyną ucieczki jest jednak głównie wojna domowa w Syrii. Warto też pamiętać, iż to młodych mężczyzn (a nie kobiety i dzieci) zmusza się do udziału w wojnie, co powoduje, iż ta grupa ma szczególny powód by porzucać swój kraj. Jest oczywiste że Polski nie stać na utrzymywanie migrantów ekonomicznych, w sytuacji, w której z naszego kraju „za chlebem” wyjechało ponad 2 miliony ludzi. Nawet jednak tych, którzy uciekają nie przed wojną, ale dla poprawienia swego losu nie sposób odsyłać do kraju ogarniętego wojną, szczególnie, że udowodnienie, iż przyczyną ucieczki nie była wojna a sytuacja gospodarcza byłoby de facto niemożliwe. Ważne jednak, by pamiętać, iż z chwilą zakończenia walk ustaną powody dla którego Europa udzieli schronienia Syryjczykom. Kluczowe jest więc, aby Unia Europejska i szerzej Zachód podjęły próbę zakończenia wojny w Syrii.

Le Pen i arogancja elit nad Wisłą

Byłoby rzeczą nieludzką nie odczuwać współczucia wobec ludzi zmuszonych do porzucania swoich domów i rodzin i ryzykujących życie by dostać się do Europy. Niestety nasi politycy patrzą na problem niemal wyłącznie przez pryzmat polityki, która podpowiada, że w biednym kraju trudno liczyć na polityczne profity otwartości wobec uchodźców. Do głosu dochodzą siły skrajnie nacjonalistyczne, które w napływie uchodźców widzą szanse na wzrost swych mizernych notowań. Co ciekawe owemu politycznemu planktonowi udaje się coraz skuteczniej nadawać ton debacie publicznej. To, iż marginalni politycy okazują się mieć zdolność nadania tonu debacie jest dowodem nie tyle ich zręczności, co raczej skrajnego braku odwagi stronnictw parlamentarnych, które w pogoni za każdym głosem zaczynają się liczyć z siłą, która poza sieciami społecznościowymi de facto nie istnieje. Warto przypomnieć naszym politykom, iż tym różni się mąż stanu od polityka, iż o ile ten drugi zawsze dostosowuje się do opinii publicznej, ten pierwszy winien mieć ambicje kreowania rzeczywistości, wpływania na ludzi, czy też wreszcie pociągania ludzi za sobą, a nie tylko podążania za nimi. Zjawisko, w którym skrajne ugrupowania nadają ton debacie publicznej nie jest niestety novum w naszym życiu publicznym. Już wcześniej bowiem polityczni marginałowie zdołali do polskiej debaty publicznej w sprawie polityki wschodniej wprowadzić narrację czerpiącą nie tyle z tradycji przedwojennej Narodowej Demokracji, ale wprost ze środowisk Stowarzyszenia Patriotycznego „Grunwald”. Ta narracja każe widzieć zagrożenie nie w Rosji, a w Ukrainie, czy też Litwie, nie w tym jak szybko się Polska rozwija, a w uchodźcach. Nie w tym, co jest zagrożeniem, a w tym, co może podnieść słupki w sondażach.

Z drugiej strony sprawie nie pomagają syte zazwyczaj elity, które zamiast zorganizować jakiekolwiek przedsięwzięcie na rzecz uchodźców cynicznie (lub „tylko” niemądrze) wykorzystują sprawę, by jeszcze raz utwierdzić się w swoim przekonaniu o swej „europejskości” i wyższości nad, jak to się przedstawia, pełnym uprzedzeń (a w rzeczywistości zwyczajnie nie tak, jak elity, sytym) ludem. Agresja i co gorsza pogarda wobec każdego, kto wyraża obawy ws. uchodźców tudzież brak gotowości do debaty to prosta droga do spychania ludzi sceptycznych, ale gotowych do działania powodowanego porywem serca, na pozycje skrajne.

Brak dalekowzroczności Zachodu

Debacie o uchodźcach nie pomaga też szantaż i arogancki ton stosowany przez polityków „starej Europy”. Warto pamiętać i warto głośno przypominać, iż kanał przerzutowy z Libii został uruchomiony, po tym, jak nasi sojusznicy z Francji i Włoch oraz Wielkiej Brytanii obalili reżim Muamara Kadafiego, zatopili libijską marynarkę wojenną (która walczyła z przemytem ludzi przez Morze Śródziemne), a następnie, tak jak to zazwyczaj robi Zachód, zostawili Libię samą sobie, w efekcie czego jest ona bliska rozpadu i stania się kolejnym krajem upadłym („failed state”). Nie sposób też nie przypomnieć, iż to nasi zachodni sojusznicy najpierw wsparli syryjską opozycję, by następnie swe poparcie tak ograniczyć, że w miejsce umiarkowanej Wolnej Armii Syryjskiej, pojawił się najpierw Front Al-Nusra (czyli Al-Kaida), a następnie Państwo Islamskie, na tle którego nawet terroryści z Al-Kaidy wydają się parterami nadającymi się do rozmowy (o czym skądinąd już się mówi). Warto też pamiętać, iż emigracja z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki to również pokłosie kolonializmu, którego skutki nadal odczuwane są przez byłe kolonie. Jeśli więc Włosi alarmują, że już co setny obywatel Erytrei znajduje się we Włoszech, to warto przypomnieć naszym sojusznikom w Rzymie, że współczesna Erytrea (wówczas w składzie Etiopii) była włoską kolonią. Poczucie winy kolonizatorów zmieszane z polityczną poprawnością każą dziś „starej Europie” udawać, iż nie ma zagrożeń, tam gdzie one w ewidentny sposób występują. Przypominając winy zachodnim Europejczykom warto jednak pamiętać, iż nadmierny krytycyzm może spowodować pojawienie się na Zachodzie już skądinąd używanego argumentu o tym, iż to Polska prąc do eurointegracji Ukrainy przyczyniła się do wybuchu wojny. Jakkolwiek nie jest to prawdą, to warto o takim zagrożeniu pamiętać.

Gdy mowa jednak o zagrożeniach nie warto przejmować się nadmiernie polityczną poprawnością. Ledwie kilka lat temu, w październiku 2010 r., kanclerz Angela Merkel w czasie spotkania z działaczami CDU w Poczdamie powiedziała coś, co ledwie kilka lat wcześniej było herezją, na którą nikt rozsądny by się nie odważył. Szefowa niemieckiego rządu stwierdziła mianowicie, że model „multikulki całkowicie się nie sprawdził”. Problem polega wszakże na tym, iż o ile powyższe słowa Angeli Merkel są chętnie przywoływane, to zazwyczaj zapomina się, iż w tym samym przemówieniu niemiecka kanclerz dodała, że Niemcy będą nadal otwarte na imigrację. Ani Niemcy, ani szerzej Zachód nie zadeklarowały więc końca epoki imigracji, a jedynie skonstatowały, iż dotychczasowy model relacji z nowo przybyłymi do Europy nie zdał egzaminu. Skoro „stara Europa” sama uznała, iż od imigrantów wymagać się będzie zaakceptowania europejskiej kultury i wartości, to nie należy myśląc o przyjmowaniu uchodźców obawiać się krytyki, gdy i my w Polsce będziemy domagać się od imigrantów poszanowania naszej kultury.

W przypadku Polski mowa jest wszakże o przyjęciu od kilku do kilkunastu tysięcy imigrantów. Jeśli przyjąć, na użytek tego tekstu, cyfrę nawet 50.000 imigrantów to tym samym mowa jest o jednym przybyszu na 770 dotychczasowych obywateli. Trudno więc mówić o jakimkolwiek „zagrożeniu” dla polskiej kultury. W wypadku Niemiec (ale też i Francji, czy też Wielkiej Brytanii) skala imigracji i błędy popełnione w ramach modelu „multikulti” były tak wielkie, że w istocie można mówić o istnieniu zagrożenia, ale i tutaj – raczej dla porządku publicznego (płonące przedmieścia Paryża), a nie kultury.

[koniec_strony]

Płonące przedmieścia

Jeśli mamy przyjąć uchodźców kluczowe jest, aby nie powstały u nas getta. Ważne zatem, aby przybysze zostali rozlokowani w całym kraju, a nie umieszczeni w ośrodkach dla uchodźców. Być może można byłoby uczynić to, również z racji na ich bezpieczeństwo, w porozumieniu z Kościołem Katolickim. Istotne jest też zadbanie o to, by do środowiska mniejszości tatarskiej, która od setek lat zamieszkuje Polskę i jest nie tylko stuprocentowo lojalna wobec naszej Ojczyzny, ale co równie istotne – niepodatna, mimo prób podejmowanych przez niektóre ambasady krajów Zatoki Perskiej, na wahabicką indoktrynację, nie przenikały radykalne odmiany islamu. Byłoby skądinąd zasadne, aby żywioł czy to wahabicki, czy też salaficki poddać wyraźnej kontroli i wspierając życie religijne mniejszości wyraźnie dać do zrozumienia naszym parterom z Zatoki Perskiej, że zadaniem placówek dyplomatycznych ich krajów jest praca na rzecz stosunków bilateralnych, a nie próba konwersji mniejszości tatarskiej na integrystyczną odmianę islamu. Niezależnie od powyższego wzmocnieniu musi ulec praca służb specjalnych, w tym również praca operacyjna, tj. przenikanie do środowisk potencjalnie niebezpiecznych tak, aby ew. zagrożenia neutralizować na wczesnym etapie.

Wyzwanie, którym jest kwestia uchodźców z Bliskiego Wschodu stawia pytanie o powrót do kwestii repatriacji Polaków ze Wschodu, tj. tego zadania, którego Polska nie podjęła się praktycznie w ogóle. Proces taki, jeśli miałby mieć miejsce, musi jednak uwzględniać, iż mało kto zechce do Polski przyjechać po to, by stać się bezrobotnym w naszym kraju. Poziom życia w krajach b. Związku Sowieckiego jest dziś inny, niż był w początku lat 90 i większość naszych rodaków niekoniecznie zechce rzucać wszystko dla najpiękniejszych choćby słów, jeśli Polska nie zaoferuje poza tymi słowami żadnych konkretów. Warto mieć świadomość, że zazwyczaj na słowach się zaś kończy. Brak repatriacji nie może dziś posłużyć za argument przeciw przyjmowaniu uchodźców, bo o ile owszem ćwierć wieku temu wielu rodaków z terenów rozpadającego się sowieckiego imperium chciało wrócić do Polski, to dziś, poza nielicznymi uchodźcami z Donbasu, nikt tak naprawdę nie szturmuje granicy na Bugu. Naszych rodaków zdołaliśmy przez ostatnie 25 lat przekonać jedynie do jednego, a mianowicie, że nie warto wierzyć w nasze zapewnienia i piękne, ale puste deklaracje. W obliczu demograficznej katastrofy, która fe facto jest już naszym udziałem warto jednak przygotować się do akcji repatriacyjnej. Aby jednak nie ściągnąć do Polski nie znających polskiego bezrobotnych należy zadbać przede wszystkim o nauczania języka polskiego i przyzwoitą edukację naszej mniejszości na wschodzie, na bok odkładając inne kwestie.

Wszystko jest polityką

Imigracja to jednak również kwestia „solidarności europejskiej”. Jak wykazał prof. Mariusz Muszyński w poprzednim tekście opublikowanym na stronie OAS ta, w zakresie przyjmowania uchodźców, nie jest jednak prawnym obowiązkiem żadnego kraju. Skoro zaś tak to mamy do czynienia z aktem woli politycznej, ergo kwestia uchodźców winna podlegać ocenie wg kryteriów właściwych decyzjom politycznym. Redaktor Marek Magierowski złośliwie, ale zarazem celnie napisał, żeby Zachód rozwiązał problem uchodźców „w formacie normandzkim”. W istocie nasi zachodni partnerzy podjęli rozmowy na temat wojny toczącej się zaraz za naszą granicą nie tylko lekceważąc nasz głos, ale też i działając tak naprawdę bez mandatu Unii Europejskiej, bo trudno jedną zdawkową wypowiedź Wysokiej Przedstawiciel Unii do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa Federiki Mogherini uznać za upoważnienie do rozmów. Czy Zachód ws. rosyjskiej agresji zrobił dostatecznie dużo? Na pewno nie. Czy może zrobić jeszcze mniej? Niestety tak. Innymi słowy, jakkolwiek red. Magierowski ma rację, to równocześnie trzeba chyba jego słowa potraktować raczej jako gorzką ironię tudzież konstatację realiów, a nie apel o to, byśmy teraz z kolei my uznali, iż tak naprawdę mało nas dotyczy kryzys uchodźczy. Pytanie bowiem brzmi czy realnie możemy po prostu odwrócić się od Europy?

Czas na polską ofensywę dyplomatyczną

Na obecnym etapie rząd RP wydaje się podchodzić do sprawy w taki sposób, że stawia (to czy realnie czy tylko na pokaz to inna sprawa) opór żądaniom Brukseli, która chce Polsce narzucić kwoty uchodźców, które Polska miałaby przyjąć, po to następnie godzić się na coraz wyższe ich liczby. Każdy dzień tego oporu przynosi coraz większe straty wizerunkowe, których koszty mogą wkrótce przewyższyć wszystkie koszty utrzymania uchodźców. Gdyby istniała jeszcze perspektywa, iż nasz opór mógłby być skuteczny to takie zachowanie można byłoby rozważać – gdy szanse na to maleją każdego dnia, jest to nie tylko nierozsądne, ale wręcz szkodliwe.

Scenariusz, w którym Polska zostanie zmuszona do przyjęcia uchodźców jest znacznie gorszy od tego, w którym nasz kraj uczyni to „z własnej woli”, gdyż poza stratami wizerunkowymi przyczynimy się jeszcze do powstania precedensu, którego istota sprowadzać będzie się do wyraźnego naruszenia naszej suwerenności. Tym bowiem będzie sytuacja, w której Berlin zwyczajnie zmusi nas do przyjęcia uchodźców. W takiej opcji nie będziemy też mieć wpływu na kształt wypracowywanych mechanizmów. Nasz kraj zamiast przyjąć więc inżynierów, lekarzy i architektów przyjmie „arabską ulicę”, tj. tą grupę społeczną, która w największym stopniu niesie za sobą wszystkie te zagrożenia, przeciw którym udajemy, że walczymy, tj. brak szacunku dla europejskiej kultury i porządku prawnego oraz fundamentalizm religijny. Ten ostatni będzie zaś tym groźniejszy im większe będzie ryzyko braku adaptacji do naszych realiów. Inna sprawa, że wcale nie jest pewne czy imigranci w ogóle zechcą u nas się osiedlić. Ci lepiej wykształceni już teraz kierują swe kroki do Bejrutu i Dubaju – ci gorzej wykwalifikowani więcej zarobią „na czarno” w Niemczech, niż legalnie w Polsce. Kto wie czy nasz opór wobec napływu uchodźców ma w ogóle sens w sytuacji, w której większość i tak z Polski ucieknie, co jest skądinąd przykrym komentarzem do popularnej ostatnio w części naszej elity tezy o tym, iż żyjemy w „złotych czasach”.

Wszystko to, co powyższe blednie jednak w obliczu konstatacji, iż rząd RP nie mniej niż skrajnych partii boi się gniewu Brukseli i tworząc obraz twardych pertraktacji w istocie negocjuje warunki kapitulacji. „Dobrowolne” przyjęcie uchodźców, pomijając już fakt, iż jest de facto nieuchronne, będzie miało ten walor, iż pozwoli nam na uzyskanie politycznych (bądź nawet prawnych) gwarancji dot. postępowania na wypadek kolejnego kryzysu uchodźczego. Polska może potrzebować bowiem solidarności Zachodu, gdyby wojna na Ukrainie wybuchła ze zdwojoną siłą i na naszych granicach pojawiłyby się tłumy uciekinierów ze Wschodu. Jeśli nasi zachodni partnerzy „narzucą” nam kwoty imigrantów, a my nie zapewnimy sobie mechanizmu solidarności to tym samym w razie fali uchodźców z Ukrainy przyjdzie nam „narzucić” ich przyjęcie Niemcom, Francji i Wielkiej Brytanii. Z łatwym do przewidzenia wynikiem. Wypracowanie rozsądnych mechanizmów wymaga decyzji politycznej. Czy nasz rząd stać na odwagę? Czy nasza dyplomacja podoła wyzwaniu, a minister spraw wewnętrznych, która do tej pory ani razu (sic!) nie uczestniczyła w posiedzeniu ministrów spraw wewnętrznych UE zdoła cokolwiek ze swymi partnerami (których dopiero pozna) wynegocjować to zapewne temat na inny, równie niestety pesymistyczny, tekst.

Wyobraźmy sobie jednak kontury polskiej inicjatywy dyplomatycznej w sprawie uchodźców. Mogłaby ona zawierać kilka elementów:
1. deklarację przyjęcia większej ilości uchodźców od tej, której domaga się od nas Bruksela (to nic nie kosztuje, bo kwoty i tak będą się zwiększać – nasz ruch byłby więc jedynie ucieczką do przodu),
2. propozycję stworzenia mechanizmu solidarności na wypadek podobnych kryzysów w przyszłości,
3. propozycję skierowania pomocy dla uchodźców na terenie Turcji. W ramach tego punktu można byłoby wykorzystać potencjał wykształcenia – w tym również nauczycielskiego – Pierwszej Damy i zaproponować pod Jej patronatem, czy nawet z symbolicznym Jej udziałem budowę szkół dla dzieci uchodźców na terenach pogranicza turecko – syryjskiego. Autentyczna charyzma i uroda małżonki Prezydenta mogłyby pomóc odwrócić niekorzystny dla nas trend w zachodniej opinii publicznej,
4. propozycję odbudowy państwa libijskiego – tutaj można byłoby spróbować promować nasze doświadczenie w przejściu do demokracji (nic to, iż mało przystającą do plemiennego społeczeństwa w Trypolitanii i Cyrenajce – w polityce PR ma bowiem znaczenie nie mniejsze niż realia, o czym o dziwo zapominają nasi politycy, którzy naszą politykę krajową uczynili polem PR’owych harców, ale którzy w odniesieniu do problemu uchodźców okazują się być skłonni do skazania Polski na PR’ową katastrofę).

W dyplomacji wygrywa ten, kto ma inicjatywę. Nigdy ten, który mówi wyłącznie „nie”, a już przenigdy ten, który mówi „nie”, a potem po cichu przyjmuje narzucone mu warunki.