„Ja znam inne stodoły” – odpowiadał prof. Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce, kiedy Jan Tomasz Gross rozpętał nagonkę przeciwko nam wszystkim za zbrodnie popełnione na Żydach w Jedwabnem. Profesor Weiss wspominał wówczas tę stodołę, w której Polacy ukrywali go przed Niemcami, dzięki czemu ocalał z Zagłady. Medialnym, często niesprawdzonym i nieprawdziwym zarzutom przeciwstawiał własne doświadczenie, z którym nie sposób polemizować.

A ja znam innych księży. Zupełnie nieprzystających do obrazu upowszechnianego dzisiaj przez antyklerykałów w mediach i w kinach. Jednym z nich był mój pierwszy katecheta, ks. Zdzisław Krzymowski, proboszcz z Kampinosu. Było to w czasach, kiedy PZPR i jej pierwszy sekretarz Wiesław Gomułka po krótkiej odwilży znowu wyrzucili religię ze szkół. Katecheza odbywała się wówczas w maleńkim domku ubogiej wdowy, pani Marty. Tylko ona mogła się odważyć, żeby udostępnić swój dom na lekcje religii. Innych komuniści zastraszali utratą pracy, aresztowaniem, szykanami wobec dzieci. Ona zaś nie miała nic do stracenia – nawet emerytury.

Proboszcz z Kampinosu co tydzień pokonywał czternaście kilometrów, żeby nas uczyć. Czasem ktoś z rodziców skrycie wysyłał po niego podwodę. Nierzadko jednak ksiądz przychodził pieszo, wędrując samotnie w deszczu, skwarze czy w mrozie przez połowę puszczy. Kiedyś został za to napadnięty i pobity przez funkcjonariuszy ówczesnej władzy. Ale przychodził dalej. W każdą środę czekał na pierwszą grupę dzieci pod szkołą, na kolejne w chatce pani Marty. Żeby być na czas, wychodził wcześnie rano, a wracał na plebanię już nocą.

Przyjście księdza było niemałą atrakcją. W domach ani w szkole – zaledwie kilkanaście lat po wojnie – nie było jeszcze telewizji. O komputerach i smartfonach nikt nawet nie myślał. Ksiądz zaś nie tylko wnosił powiew z innego świata, ale w odróżnieniu od innych nauczycieli naprawdę nas kochał. W przerwach między lekcjami z własnej chusteczki wiązał mysz. Kto ją złapał, dostawał od księdza cukierka. Widok potężnej sylwetki proboszcza obwieszonego dzieciarnią jak choinka na Wigilię, bo każdy chciał złapać trzymaną przez niego mysz, mam do dzisiaj w pamięci. A cukierki, nie tak łatwe wówczas do zdobycia, i tak dostawali ostatecznie wszyscy.

Przed piętnastą, zanim ksiądz wyruszył z powrotem na plebanię, pani Marta prosiła, żeby coś zjadł przed drogą. Prawie zawsze było to samo – placki ziemniaczane z odrobiną cukru. Na tyle było stać wdowę. Ale i tego ksiądz nigdy nie zjadł sam. Dzielił się z wiecznie głodnymi dziećmi. Smak tych księżowskich placków ja sam i wielu moich kolegów pamiętamy do dzisiaj.

Ksiądz znał wszystkie nasze sukcesy i porażki. Ocierał nam zapłakane oczy i zasmarkane nosy. Innym razem dodawał otuchy, pomagał w lekcjach. Wtedy się okazywało, że był o niebo lepiej wykształcony niż wszyscy nauczyciele razem wzięci – nie tylko w teologii. Jego zaś opowieści o Abrahamie, Dawidzie, Salomonie, o św. Józefie, Matce Bożej i Panu Jezusie brzmią mi w uszach do dzisiaj. Tak potrafił nauczać! Tych, którzy daleko mieszkali, nierzadko po religii odprowadzał do domu, choć to on miał przecież najdalej.

Niejedyny to przykład. Kolejnym katechetą był ks. Józef Borek, który dla kapłaństwa zrezygnował z kariery w Milicji Obywatelskiej. Słono za to potem zapłacił, bo podczas próby budowy kościoła w Górkach Kampinoskich pacyfikujący budowę zomowcy, wiedząc, z kim mają do czynienia, potraktowali go ze szczególnym zaangażowaniem – jak kolegę, który zdradził. Potem, już przed maturą, był ks. prałat Edward Żmijewski, w którym miałem wypróbowanego przyjaciela i powiernika w trudnych sprawach aż do samej jego śmierci.

Ze swojego dzieciństwa znam tylko takich księży! Żaden mnie nie skrzywdził, żaden nie molestował. Ani jeden z nich nie był zdziercą czy oszustem. W dużej mierze to dzięki nim jestem tym, kim jestem. Bo pewnie nie zdecydowałbym się pójść za głosem powołania, gdyby nie ich przykład.

Dzisiaj dociera do mnie pewnie więcej niż do kogokolwiek informacji o złych księżach. Część z nich jest, niestety, prawdziwych, choć zdarzają się i kalumnie. Na szczęście moje osobiste doświadczenia z księżmi z mojej młodości są zupełnie inne. Mówię więc, trawestując Szewacha Weissa: „Ja znam innych księży”. To pomaga mi trwać i starać się być tym „innym księdzem”.


Idziemy nr 40 (678), 7 października 2018 r.