W Niemczech gwałtownie rośnie przemoc na tle faszystowskim. Społeczeństwa europejskie z nadzieją spoglądają na Polskę.

 

 

Przez niemiecką granicę nielegalnie przeszło w ostatnim roku ponad milion uchodźców, to wiemy. Zaskakuje mnie jednak fakt, że Niemcy – zakochani w Ordnungu i śmiejący się z Polnische Wirtschaft (polska gospodarka) na coś takiego pozwoliły. Szczególnie, jeżeli spojrzymy na to, jak mocno egzekwują Ordnung wobec swych własnych obywateli.

Pierwszy przykład z brzegu. Poczdam. Burkhard Scholz, właściciel hotelu Hermannswerder, od 20 lat trzymał na swojej posesji drewno na opał. Było przeznaczone do palenia w kominkach w niektórych pokojach hotelowych.  Sprawą tą zainteresowały się jednak teraz niemieckie urzędy. Uznały bowiem, że drewno na posesji Scholza leży nielegalnie, gdyż na jego składowanie potrzeba… pozwolenia na budowę. Absurd? Nie według niemieckiej logiki. Urząd argumentuje, że drewno „poprzez swój własny ciężar połączone jest z ziemią” i w ten sposób tworzy budynek. Niemiecki hotelarz dostał karę w wysokości 1250 euro.

Poczdam, niegdyś miasto królów pruskich, bohatersko walczy również z niemieckimi emerytami, którzy rzekomo zbyt mało dbają o chodniki przed swoimi domami. Taki zarzut usłyszał 76-letni pan, który co prawda wzorowo odśnieżał swój chodnik, ale jednak zbyt niechlujne wyrywał chwasty rosnące między płytami chodnikowymi… Nie tylko dostał za to mandat, miasto postawiło go dodatkowo przed sądem. Tam sędzina łaskawie uznała, że niemiecki emeryt faktycznie w sposób karygodny zaniedbał swoje obowiązki, ale jako że był to jego pierwszy konflikt z prawem, darowała mu to i uniewinniła. Na nic zdały się fotografie rzeczonego chodnika, które miasto – tak bardzo nieustępliwe w walce z chwastami – przedstawiło przed sądem jako materiał dowodowy; sędzina była nieugięta…

Kilka dni temu do więzienia trafił również emeryt Siegfried Zielasko z St. Georgen. W 2011 r. skończyła mu się data ważności dowodu osobistego, ale żeby móc wyrobić sonie nowy, musiał przynieść zdjęcie biometryczne. 82-latek argumentował, że te zdjęcia są za drogie, że nie stać go na nie. Sprawa trafiła do sądu, a ten skazał emeryta na grzywnę w wysokości 50 euro za brak posiadania dowodu osobistego, czy jak to pięknie brzmi po niemiecku, Nichterfüllung der Ausweispflicht (niewypełnienie obowiązku posiadania dowodu osobistego). Zielasko powiedział, że jednak nie zapłaci. Kilka dni później w jego domu zjawiła się policja i wsadziła emeryta do więzienia. Wyrok: 6 miesięcy pozbawienia wolności. Za niewpłacenie 50 euro.

Tak więc państwo niemieckie – cytując klasyka – zdało egzamin i pokazało swoją wielką siłę w walce z emerytami, chwastami i całkowicie nieskontrolowanym, leżącym na łące drewnem. Nie chcę tego nawet porównywać do sylwestrowej nocy w Kolonii, gdzie to samo państwo nie było w stanie ochronić wielu swoich kobiet. Chciałbym pokazać, jak Niemcy mierzą sprawy dwiema miarami w procesie jakiegoś trudnego do pojęcia samozniszczenia. Uchodźcom po prostu wolno więcej. Duuużo więcej.

Bardzo wielu imigrantów do Niemiec przybywa bez żadnych papierów, paszportów czy dowodów, często okazuje się również, że ich dokumenty są sfałszowane lub należą do kogoś innego. Oni nie lądują jednak w więzieniu. Co więcej, w Kilonii, stolicy niemieckiego landu Schleswig-Holstein, miasto, policja i prokuratura postanowiły pod koniec zeszłego roku, że nie tylko nie będą ścigać uchodźców za brak dokumentów, ale nie będą ich ścigać także w przypadku „małych” wykroczeń, takich jak kradzież czy uszkodzenie mienia.

Te wewnętrzne ustalenia wyciekły jednak do mediów. Niemcy się oburzyli, policja zaś z zaskakującą wręcz szczerością tłumaczyła się w taki oto sposób: „Postępowania w celu ustalenia tożsamości albo też działania celem rozpoznania jednostek z powodu zasady proporcjonalności lub z przyczyn autentycznych (nie można ustalić tożsamości na czas…) są wykluczone”. Wyjaśnijmy tę niemiecką nowomowę: nie opłaca się ścigać uchodźców, bo i tak nie wiadomo kim są, a nie ma odpowiednich narzędzi, żeby ich ukarać. Raport policji mówił również o tym, że ściganie uchodźców ma sens dopiero w przypadku ciężkiego uszkodzenia ciała albo zbrodni.

Mówiąc jeszcze inaczej: w Kilonii uchodźca może kraść i niszczyć nie obawiając się konsekwencji prawnych. Powinien zacząć się martwić dopiero wtedy, gdy kogoś poważnie okaleczy. Grupowe molestowanie seksualne też jest raczej tolerowane, jak pokazał to przykład Kolonii i nie tylko Kolonii.

 

 

 

 

 

 

Kanclerz Angela Merkel zdaje się tego wszystkiego nie widzieć, albo celowo zamyka oczy. Dzisiaj wygląda na to, że do historii przejdzie nie jako drugi Adenauer czy Kohl, nie jako jednoczyciel Europy, lecz jako Flüchtlingskanzlerin, czyli kanclerz uchodźców. Merkel traci głównych sojuszników na arenie międzynarodowej, bo wiemy, że od Niemiec odwróciła się obecnie nawet Francja i Austria. Kanclerz Niemiec traci także poparcie własnego społeczeństwa.

Nie jest bowiem tak, że obywatele Niemiec dalej witają uchodźców kwiatami na dworcach i mówią licznym reporterom telewizyjnym, iż imigranci niesamowicie wzbogacą ich życie kulturalne. Te czasy – o ile w ogóle istniały, a nie były narracją medialną – minęły. Według sondaży już 40 procent tych, którzy wybrali Merkel i CDU w ostatnich wyborach parlamentarnych, dzisiaj oddałoby głoś na kogoś innego.

Co więcej, w 2015 r. w Niemczech odnotowano 13 846 wykroczeń na tle rasistowskim, ksenofobicznym czy faszystowskim. To jest o 30% więcej niż w 2014 r., czyli z okresu przed wielkim napływem imigrantów. Oznacza to, że w Niemczech dochodzi codziennie do 38 incydentów na tle rasistowskim. Rośnie także skłonność  do przemocy. Rok temu doszło do prawie tysiąca takich aktów wobec cudzoziemców, dwa razy więcej niż jeszcze w 2014 r. Trzy razy dziennie na niemieckich ulicach ktoś dostaje „strzała” w twarz, albo jest kopany na przystankach przez faszystów. I kto o tym wie? Kto o tym pisze? Dlaczego Unia Europejska nie reaguje i nie sprawdza praworządności w Niemczech? Danych nie trzeba daleko szukać, podaje je niemieckie ministerstwo spraw wewnętrznych.

Willkommenspolitik umarła śmiercią naturalną, to znaczy, nie została zaakceptowana przez lud, który koniec końców decyduje o tym, kto nim będzie rządził. W marcu czekają Niemcy wybory w niektórych landach. Z prognoz wynika, że dwie duże „partie ludowe” (Volksparteien) wiele stracą, zyskać zaś ma nowa partia o nazwie Alternative für Deutschland (AfD). Jej przewodnicząca Frauke Petry zwróciła ostatnio na siebie uwagę mówiąc, że w najgorszym wypadku do uchodźców na granicy trzeba strzelać. Wiceprzewodnicząca zaś tego ugrupowania uzupełniła, że tyczy się to także kobiet i dzieci. Niemiecki mainstream medialny przeżył szok, kiedy po tych wypowiedziach słupki AfD w sondażach wzrosły, a nie spadły.

Kilka dni temu wróciłem z wizyty w Niemczech. W wielu prowadzonych tam rozmowach  powtarzał się jeden wątek; znajomi mówili do mnie: „Wiesz, publicznie nie wypada tak powiedzieć, ale podoba mi się to, co wy tam w Polsce robicie. Starczy nam już tych uchodźców”. Na wielu forach internetowych można przeczytać komentarze w tym samym duchu, które pojawiają się pod artykułami krytykującymi Polskę za postawę wobec uchodźców. Na portalach społecznościowych jest podobnie.

Niemiecka słabość stanowi szansę dla Polski. Społeczeństwa europejskie rozglądają się w poszukiwaniu polityków, którzy ochronią je przed islamską nawałnicą z południa. Mają już dosyć coraz bardziej chorej poprawności politycznej, przestają wierzyć w multikulti. Ich wzrok pada przy tym coraz częściej na duży kraj, jakim przecież jest Polska. I nie jest to już spojrzenie z góry, lecz spojrzenie pełne nadziei.  

 

Adam Sosnowski

Autor jest redaktorem prowadzącym miesięcznika „Wpis”