Andrzej Duda pracował w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, a Lech Kaczyński prowadził politykę, której symbolem stała się wyprawa do Gruzji latem 2008 r. Czy pana zdaniem polityka wschodnia prezydenta Andrzeja Dudy będzie podobna?

Nie mogę mówić w imieniu prezydenta-elekta, ale wydaje mi się, że czasy się trochę zmieniły i choć można stosować podobne metody, to okoliczności są inne. W Gruzji na przykład nie ma tak przychylnego i prozachodniego rządu jak wówczas. Generalnie spodziewam się – i chyba wszyscy tego oczekują - że nastąpi powrót do aktywnej polityki zagranicznej w wykonaniu prezydenta, silniejszych prób poddawania pewnych pomysłów czy idei. Dla mnie podczas ostatniego szczytu Partnerstwa Wschodniego w Rydze dojmujące było to, że Polska nie miała swoich koncepcji, jakiejś swojej idei, którą by lansowała. Myślę, że takie rzeczy nie będą się powtarzały. Nie spodziewam się, żeby coś było powtarzane. Polityka zagraniczna jest bardzo dynamiczną dziedziną, wiele się zmieniło przez ostatnich 8-9 lat.

Co do Ukrainy, to czekam na informacje od Andrzeja Dudy i na jego pierwsze wywiady. Powinniśmy korzystać z szansy, która się otwiera w czasie transformacji w tym kraju. Inne państwa, jak Niemcy, Gruzja czy Litwa są tam dużo bardziej aktywne. Rola prezydenta może być naprawdę zbawienna.

Mimo, że przynajmniej do jesieni prezydent będzie musiał współpracować z rządem wywodzącym się z innej opcji, prowadzenie własnej polityki zagranicznej jest możliwe. Prezydent to najwyższy urząd, który ma poważne prerogatywy. Głowa państwa może je wykorzystywać zupełnie inaczej, niż prezydent Komorowski. Nie robiłbym problemu z kohabitacji. Kohabitacja potrafi zresztą w Polsce dobrze funkcjonować. Za czasów Lecha Kaczyńskiego w wielu wypadkach dobrze działała. Wcześniej za Aleksandra Kwaśniewskiego, kiedy istniał prawicowy rząd Buzka, też dawała pewne efekty. Kohabitacja nie musi być czymś złym, nie można tak do niej podchodzić.

Not. KJ