Rozmowa z Igorem Zalewskim, publicystą , komentatorem i wydawcą. Rozmawia Aleksandra Rybińska.


Według badań Biblioteki Narodowej połowa Polaków w ogóle nie czyta książek, a reszcie „Buszujący w zbożu” kojarzy się z poradnikiem rolniczym. Jaki sens ma w tych okolicznościach założenie wydawnictwa? Na dodatek takiego bez powieści i …poradników.

Moje wrażenie nie jest aż tak pesymistyczne. Znam te statystyki. Natomiast wydaje mi się, że ci, którzy czytają, czyli ta druga połowa Polaków, czytają namiętnie. Są uzależnieni, muszą czytać. To rodzaj uzależnienia, z którym ciężko walczyć i którego jeszcze ciężej się pozbyć. Niektórych z nich zapewne nie stać na zakup dużej liczby książek, więc uczęszczają do bibliotek, które są zresztą wspaniałymi instytucjami. To jedne z nielicznych instytucji publicznych w Polsce, które działają prężnie. Stanowią często serce lokalnych społeczności. Pracują w nich ludzie, do których słowo „inteligent” dobrze pasuje. Jest też kategoria ludzi, którzy po prostu muszą kupować książki. Są kobiety uzależnione od butów i są kobiety uzależnione od książek. Odnoszę zresztą wrażenie, że kobiety kupują więcej książek od mężczyzn. Są również lepszymi klientami dla nas, wydawców. Lubią być na czasie, śledzić to, co się dzieje, i sprawdzają, czy to, co na topie, jest godne uwagi. Mężczyźni mają swoje działki, swoje zainteresowania i rzadko wychodzą poza te męskie normy. Ale to wyłącznie moja intuicja, niepoparta żadnymi badaniami.

Wydarzeniem są u nas jednak książki „pisarzy celebrytów”, czyli trenerek fitness, aktorów serialowych, byłych żon. Skąd u nas taki spadek prestiżu, a przede wszystkim poziomu literatury?

To znak czasów. Spłycanie gustów i dopasowana do tego „kreacja” literatury wynika z popkultury. I rzeczywiście najlepiej sprzedają się te tytuły, które są z punktu widzenia literackiego są najgorsze.

To dlaczego zdecydowałeś się uruchomić swoje wydawnictwo? Wydawnictw jest w końcu pełno, a ty nie chcesz sprzedawać byle jakiej beletrystyki…

Jako wydawca, który już trochę okrzepł i na te młode wydawnictwa może spojrzeć z góry, uważam, że to źle, iż tych wydawnictw jest tak dużo [śmiech]. Efekt tego boomu na wydawnictwa jest bowiem taki, że książki żyją strasznie krótko. Mamy mnóstwo premier, mnóstwo nowych pozycji i one żyją jakieś dwa tygodnie, kiedy są promowane w Empikach i innych sklepach. A potem następne wskakują. Przemiał jest naprawdę ogromny. Pewnie rynek odsieje te najsłabsze wydawnictwa, wtedy będzie ich trochę mniej.

Skąd pomysł na uruchomienie własnego wydawnictwa? Chciałem utrzymać swoją rodzinę, a widzę, co się dzieje w branży medialnej, która dotychczas pozwalała mi godnie przeżyć. Media drukowane zdychają. Niektóre umierają wręcz bardzo szybko i niewykluczone, że niebawem będziemy świadkiem śmierci kilku gazet, i to potężnych. Gazeta jest największą ofiarą Internetu. U nas nigdy nie było tak silnego nawyku czytania gazet jak choćby w krajach skandynawskich. Czy w Wielkiej Brytanii. Ten rynek był więc od początku dosyć płytki, na to nałożył się kryzys ekonomiczny i nastąpiła ewolucja technologiczna, która podcięła fundamenty, na których opierają się gazety.

Przez wieki gazety podawały najszybszą, gorącą informację. W dobie Internetu stały się anachronizmem. Inne pisma radzą sobie trochę lepiej, ale też są w kryzysie. Tygodniki funkcjonują stosunkowo dobrze, lecz także są jedynie śladem swej wielkiej przeszłości. Obserwowałem ten rynek, przez który zostałem wraz z wieloma kolegami zdemoralizowany na początku XXI w. Nagle zarabialiśmy tyle, ile nasi odpowiednicy w Londynie. To było absurdalne i przyczyniło się też do tego, że gdy przyszły złe czasy, te gazety i pisma przestały sobie radzić. Były przeinwestowane. Oczywiście tęsknię za tymi czasami, ale one bezpowrotnie minęły. Stąd pomysł na ucieczkę do przodu. Jako dziennikarz na niczym się nie znam oprócz słowa pisanego, jestem ignorantem, ale potrafię ocenić, co jest napisane dobrze, a co źle. Stąd pomysł wydawnictwa. Z pomysłem założenia spółki tak naprawdę przyszedł do mnie Paweł Siennicki, z którym później dosyć szybko się rozstaliśmy. Ale podobne pomysły chodziły mi po głowie, a on je wyartykułował i w 2009 r. założyliśmy wydawnictwo. Na początku wypuszczaliśmy jedną książkę rocznie. W tym roku wydamy prawdopodobnie 12, co oznacza, że się rozwijamy. Najtrudniejszy moment przetrwaliśmy.

Jak sobie wypracować niszę na tym przeładowanym rynku wydawniczym?

Trzeba wykorzystać atuty, które się posiada. My mamy dziennikarskie wyczucie rzeczywistości. Szybciej reagujemy na to, co się dzieje wokół nas, niż takie klasyczne, potężne, okrzepłe wydawnictwa. Kiedy widzimy, że jest jakiś bohater, ktoś, kto ma szanse zaistnieć w książce, wtedy uderzamy. Mam wrażenie, że te duże wydawnictwa się tego już trochę nauczyły i zaczynają powoli za nami nadążać. Ewolucja rynku zmusiła je do takich zachowań i radzą sobie z tą gorącą literaturą faktu coraz lepiej. Niestety. Wolałbym, by dalej wydawały wyłącznie Miłosza i Szymborską [śmiech]. Wdarliśmy się na taki przyczółek. Poprzez znajomości medialne łatwiej też nam się przebić do gazet czy do telewizji niż wydawcy, który całe życie spędził w pokoju z maszyną do pisania. Prezentuję ich jako takich dinozaurów. Może niesłusznie, ale my działamy po prostu w innym tempie, dziennikarskim, i wiemy, czym media mogą się zainteresować.

[koniec_strony]

No właśnie, jaki jest klucz doboru autorów i tematów książek?

To nie było tak, że gdy wszedłem do branży wydawniczej, od razu wiedziałem, że to się sprzeda, i nie każda książka, którą wydawałem, się sprzedawała. Nie. Musiało upłynąć parę lat, podczas których na bardzo bolesnych błędach uczyłem się, co nie jest dobrym pomysłem. Takim klasycznym przykładem pomyłki w naszym wydawnictwie jest biografia Bronisława Komorowskiego. Dziennikarsko rozumując, wymyśliłem sobie, że w momencie, kiedy on zostanie prezydentem, ludzie będą chcieli przeczytać jego biografię. Jest nowa postać, mówi się o niej.

Natomiast nie uwzględniłem podstawowej rzeczy: że Bronisław Komorowski nikogo nie interesuje. Gdyby ludzie go jeszcze nienawidzili, ale on jest na tyle letni, że jako towar księgarski był niewypałem. Bohater książki musi wzbudzać emocje. Emocje, nie podziw intelektualny. Na przykład książka Pawła Lisickiego, którą wydałem. Paweł Lisicki jest bardzo mądrym, ciekawym człowiekiem, jednak jest postacią zbyt intelektualną dla polskiego czytelnika. Polski czytelnik woli się zagotować emocjonalnie, niż wniknąć głębiej w czyjeś myśli.

Budowanie przez autorów prostszych skojarzeń i emocji jest skuteczniejsze niż głębia tekstu. Bohater albo autor książki musi być albo kochany, albo znienawidzony, a treść musi budzić emocje. Niestety. To dwie nauki, które wyniosłem przez te lata, i dalej będę się uczył, bo w tej dziedzinie nie ma gwarancji i przepisu na sukces. To bardzo intuicyjny i nieprzewidywalny rynek.

Możliwy byłby także klucz polityczny czy światopoglądowy. Jest na rynku kilka wydawnictw, które wyspecjalizowały się w obsłudze prawicowego bądź lewicowego czytelnika. Wydaje się, że dobierając treść do odbiorcy, sukces jest gwarantowany.

Oprócz pieniędzy z działalności wydawniczej trzeba także czerpać przyjemność. A mnie polityka całkowicie znudziła. Obrzydła mi. Najchętniej bym się trzymał od niej jak najdalej. Czasem wchodzimy w książki w szerokim rozumieniu polityczne, ale nie jest to dla nas temat numer jeden. Nie chciałoby mi się ślęczyć nad kolejnymi tekstami Palikota czy Niesiołowskiego. Mało jest interesujących polityków w Polsce. Ilu ich tam można wyliczyć. Pięciu na krzyż? Są nieciekawi, mdli, mało odkrywczy, nie mają daru opowiadania. To nie oznacza, że w ogóle nie będziemy wydawać książek politycznych. Mam tu kilka pomysłów i mam nadzieję, że uda mi się je zrealizować.Media drukowane zdychają. Niektóre umierają wręcz bardzo szybko i niewykluczone, że niebawem będziemy świadkami śmierci kilku gazet, i to potężnych

Czyli planujecie poszerzyć waszą wydawniczą działalność?

Absolutnie. Kiedyś wydawaliśmy jedną książkę rocznie, dziś 12, i mam nadzieję, ze kiedyś będziemy ich wydawać 20 albo więcej. Chcemy budować też „odnóża”. Chcemy iść mocno w książkę historyczną, bo to pasjonuje zarówno mnie, jak i mojego wspólnika. Chcielibyśmy powrócić do książki podróżniczej, przygody, wydaliśmy „Trzy lata w Azji” Andrzeja Mellera i to była bardzo fajna książka, która się dobrze sprzedała. Beletrystyka raczej nie wchodzi w rachubę. Nazwaliśmy się The Facto, bo chcemy wydawać literaturę faktu, aczkolwiek jesienią poeksperymentujemy trochę i wydamy tytuł dla dzieci, a raczej młodzieży, przygodowy. Znaleźliśmy autora, który może się stać polską Joanne K. Rowling. Ufam, że to się przyjmie.

Od ilu egzemplarzy sprzedanych książka jest opłacalna dla autora i wydawnictwa?

Dla autora książka jest najmniej opłacalna. Oni mają najgorzej. Szczebelek wyżej w tej hierarchii jest wydawnictwo, które zarabia niewiele więcej niż autor. Na książkach bowiem tak naprawdę najwięcej zarabiają firmy dystrybuujące i sprzedające. One pobierają haracz. Od ceny okładkowej 58 proc. jest dla nich. To, co zostaje dla nas, musimy podzielić między autora, siebie, drukarnię, autorów okładek i składu.

Czyli być właścicielem wydawnictwa nie stanowi szybkiej drogi do dużych pieniędzy?

Niekoniecznie. Czasami zdarza się tzw. duży strzał, czyli wydanie jednej książki, z której można żyć przez kilka miesięcy. Kazus Wojciecha Cejrowskiego jest tu ciekawy. To człowiek, który sprzedaje niesamowite nakłady. Taki autor przynosi wydawnictwu ogromny zysk. Pani Beata Pawlikowska, która kiedyś była żoną Cejrowskiego, to wręcz instytucja w świecie polskich książek. Może już trochę przesadnie eksploatowana, bo niekiedy popada w autoparodię. Ale ma swoją publiczność i należy jej się za to szacunek. To jest brand, bo można sprzedać zeszyt pt. „Dziennik Pawlikowskiej” za dziesięć razy więcej, niż kosztuje normalny zeszyt do pisania.

Czy to nie wynika jednak z tego, że te osoby są obecne w mediach, są rozpoznawalne?

Niekoniecznie. Jest kilku pisarzy w tradycyjnym słowa znaczeniu, którzy żyją z pisania książek, nie udzielając się specjalnie w mediach. Zasada działa też w drugą stronę. To, że ktoś jest znaną twarzą z telewizji, również nie daję gwarancji na to, iż jego tytuł się sprzeda. On bowiem musi mieć historię do opowiedzenia. Sama popularność nie wystarczy. Można wywołać oczywiście skandal albo opowiedzieć, że się zostało np. zgwałconym, po to, by sprzedać siebie. Natomiast sama obecność w telewizji nie wystarczy. Iwona Schymalla jest tu dobrym przykładem. To, że ona była spikerką, nie spowodowało, iż jej książka stała się bestsellerem.

W sumie sam mógłbyś pisać książki.

Mógłbym i zdarza mi się to, ale uważam, że wydawca lepiej zarabia [śmiech]. Aczkolwiek ponosi także większe ryzyko. Nie wykluczam, że gdy się spotkamy za rok, będę zbankrutowanym wydawcą. Autor najwyżej nie zarobi, a do mojego domu przyjdzie komornik i zacznie wynosić telewizor.

Tekst ukazał się w tygodniku "Nowa Konfederacja"