Mężczyzna chce odpokutować zarówno swoje winy, jak i odpłacić Bogu za winy innych Amerykanów. Byerly zostawił dobrze płatną pracę, a cały swój majątek rozdał, sprzedał, albo po prostu wyrzucił, zostawiając sobie tylko to, co będzie mu potrzebne w podróży.

W rozmowie telefonicznej powiedział portalowi LSN, że „nie może już dłużej stać z boku i patrzeć, jak to wszystko się dzieje”.

Przejdzie niemal 5000 kilometrów, odwiedzi 150 katolickich miejsc kultu, by dotrzeć wreszcie do Kalifornii, szczególnie powiązanej z modlitwą różańcową.

Mężczyzna zapewnia, że nie korzysta z autobusów, kolei ani samolotów; do samochodu wsiada tylko, jeżeli ktoś sam mu go zaproponuje w szczerej intencji pomocy. Całkowicie zaufał Bogu i żyje wyłącznie z jałmużny, nie mając własnych pieniędzy. Zasadniczo sypia w namiocie, chyba, że ktoś zaoferuje mu nocleg. W czasie swojej wędrówki mężczyzna nieustannie się modli – za ludzi i miejsca, które mija, za wszystkich, którzy mu dotychczas pomogli, za Kościół katolicki i za papieża.  Pielgrzym często prosi Boga, by ten wzbudził całą rzeszę ludzi, którzy przeciwstawią się złu współczesnej kultury, nawet za cenę męczeństwa.

Byerly zdecydował, że nadszedł czas działania, gdy uświadomił sobie, że żyje w świecie, który w niebywały sposób gardzi niewinnymi dziećmi; gardzi tak bardzo, że posuwa się do użycia okrutnej przemocy.

Mężczyzna wie, że owoce jego pielgrzymki będzie znał tylko Bóg. Ma nadzieję, że przyniesie ona ludziom nadzieję, przypominając, że Bóg o nich cały czas pamięta. A chociaż, jak sądzi, walka przeciwko współczesnemu złu jest przegrana, to wciąż można uratować wiele pojedynczych dusz.

Pac/LSN