Brawurowa scena otwierająca film Zglińskiego (ta sama, którą oglądamy w zwiastunie) jest trochę jak oszustwo. Dwóch mężczyzn pędzi czerwonym mitsubishi wzdłuż torów ścigając się z podmiejskim pociągiem. Niemal w fotel wciska moment, kiedy kierowca w samobójczym manewrze, mimo protestów pasażera, wyprzedza kolejkę i przed samym czołem lokomotywy przecina otwarty przejazd. 

 

Dlaczego oszustwo? Bo po tej brawurowej scenie, która jest właściwie jest zawiązanie akcji, zalążek dramatu, niewiele się dzieje. Poznając Alfreda i Jerzego, ich rodziców, żonę tego pierwszego i dzieci drugiego, w napięciu oczekuję aż coś się stanie. A coś stać się musi i z pewnością nie będzie to nic dobrego.

 

Alfred i Jerzy prowadzą odziedziczoną po ojcu firmę usług internetowych. Alfred (starszy) pozuje na twardziela – kolekcjonuje broń, jeździ szybkim, sportowym autem, nie lubi sprzeciwu. Jerzy, inteligenty i wykształcony, samotny ojciec dwójki dzieci, właśnie wrócił ze Stanów. I zagraża niekwestionowanej, i to zarówno w firmie, jak i w rodzinie, pozycji starszego brata. Alfred stwarza tylko pozory „kozaka” - w rzeczywistości boi się zmian, kosztem stabilnego egzystowania (czy może raczej stagnacji?) woli nie ryzykować innowacyjnych rozwiązań w firmie. Jerzy, wsparty przez zapatrzonych weń rodziców, chce wnieść powiew świeżości. I tak rodzi się pole do spięć między braćmi, ale zarzewie konfliktu tak naprawdę tkwi dużo głębiej.

 

To Alfred zajmował się chorym ojcem, to on pielęgnował sparaliżowane, bezwładne po wylewie ciało i to on kierował firmą w trudnych momentach, podczas gdy młodszy brat wygrzewał się pod słońcem Florydy, zdobywając kolejne certyfikaty i świstki papieru na inteligencję. A teraz, trochę jak w biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym, wraca Jerzy i zagraża niekwestionowanej pozycji brata, który przecież był zawsze wierny. Szczodrość ojca względem tego młodszego rodzi rozżalenie Alfreda... .

 

Zadry z dzieciństwa, zazdrość o rodzicielską miłość i życiowe sukcesy nabierają tragicznych w skutkach konsekwencji. W czasie podróży pociągiem do Urzędu Skarbowego Jerzy staje w obronie zaczepianej przez pijanych gówniarzy kobiety. Nieprzyjemny, choć zupełnie nie rokujący tragicznego końca incydent, zamienia życie Alfreda w piekło. Jerzy zostaje pobity i wyrzucony z pociągu, uderza o stojący przy torach słup i w stanie śmierci klinicznej trafia do szpitala.

 

Alfred, który z całego zajścia wyszedł cało, rodzinie i znajomym sprzedaje swoją wersję zdarzeń, w której staje w obronie brata, ale uderzony przez napastnika traci przytomność. Prawda jest taka, że Alfred niechętnie i za późno wstaje z miejsca – kiedy jest już po fakcie. Dodatkowo wszyscy mogą zobaczyć nagrany i umieszczony w sieci film, który kompromituje jego tłumaczenia i zapewnienia. 

 

Ale to nie koniec dramatu starszego brata, który dopiero teraz będzie musiał zmierzyć się potępieniem rodziny, oceniającymi spojrzeniami sąsiadów i opuszczeniem przez żonę, która – nie mogąc mieć z nim dzieci, cały swój macierzyński instynkt skupia wokół dzieci Jurka.

 

W recenzjach „Wymyku” pojawiają się opinie, że Zgliński stworzył współczesną wersję biblijnej przypowieści o Kainie i Ablu. W tej, może nazbyt prostej interpretacji, jest pewne ziarno prawdy. Właściwie z filmu nie dowiadujemy się, czy Alfred świadomie i z premedytacją nie pomógł bratu licząc na przejęcie pełni władzy w firmie. Jedno jest pewne – gdyby nie zawahał się, choć przez ułamek sekundy nie skalkulował bilansu potencjalnych korzyści i strat, jego brat by żył. Dlatego „Wymyk” to bardziej współczesna przypowieść o poczuciu winy i odkupieniu. Czy wina zostanie zmazana? Grzech odkupiony? To, na (nie)szczęście człowieka zależy od niego samego i Gliński świetnie eksponuje ten motyw w krótkiej, ale przeszywającej do szpiku kości scenie w kościele. Szybka wymiana spojrzeń między czekającym w konfesjonale księdzem i Alfredem i sprawa staje się jasna. Alfred nie potrafi wybaczyć sam sobie, to on wydaje na siebie wyrok, okopuje się w poczuciu winy, na utartej od lat pozycji tego gorszego.

 

Pisząc o „Wymyku” po pokazie na festiwalu w Gdyni, Tadeusz Sobolewski, nazywa Zglińskiego jednym z najlepszych uczniów Krzysztofa Kieślowskiego. - Od czasu "Krótkiego filmu o zabijaniu" nie pamiętam w polskim kinie równie głębokiej wypowiedzi artystycznej na ten temat – chwali. I rzeczywiście, coś w tym jest, bo Zgliński swojemu bohaterowi daje szansę mającą wyraz w oczekującym geście kapłana.

 

Czy wierzymy, że nasze winy zostanie odkupiona? Abstrahując od wiary, z pewnością nie stanie się to bez naszej woli. Jezus uzdrawiał chorych, trędowatych i uciśnionych, których spotkał na swojej drodze. Ale zawsze najpierw pytał ich: „Czy chcesz...?”. 

 

Marta Brzezińska