Tajnych przeszukań mieszkań, domów, hoteli czy biur ABW dokonuje nie tylko wtedy, gdy zachodzi podejrzenie popełnienia przestępstwa przez figuranta, ale także wtedy, gdy takie podejrzenie nie zachodzi – ale przestępstwo „należy” wykazać.

Ulubioną i najbardziej drastyczną metodą jest w takim wypadku „podrzucenie” kompromitujących materiałów świadczących o przestępstwie, na przykład odpowiednich dokumentów lub narkotyków. Ale prawdziwie niszczące jest wgranie takich materiałów – na przykład pedofilskich – do komputera figuranta. Ten iście diabelski sposób niszczenia niewinnych – ale niewygodnych z punktu widzenia Systemu ludzi – nieformalnego zdobywania OZI lub po prostu uzyskiwania oczekiwanego zachowania figuranta, przez służby specjalne w III RP został opanowany i doprowadzony do perfekcji, a jego ofiarą padły setki osób. Ta szatańska metoda została opracowana jednak znacznie wcześniej, a jej prekursorem był nie kto inny, jak tylko generał Czesław Kiszczak.Ale po kolei…

W latach 80. minionego wieku pod patronatem generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka Służba Bezpieczeństwa prowadziła szeroko zakrojoną operację przeciwko homoseksualistom i po trosze przeciwko środowiskom para pedofilskim. Nadano jej kryptonim „Hiacynt”. Jednych i drugich spisywano tak, jak spisywano spekulantów i różne „niebieskie ptaki”, czyli ludzi nigdzie niezatrudnionych – taka była oficjalna wersja polityków tamtego czasu. W rzeczywistości operacja „Hiacynt” była częścią zmasowanych działań operacyjnych mających na celu z jednej strony bieżące poszerzanie bazy werbunkowej, z drugiej zaś wyselekcjonowanie osób, które rokowały, że w przyszłości będą odgrywały ważną rolę w życiu społecznym i politycznym – w show biznesie, sądownictwie, biznesie, polityce, kościele, itp. Rządzących ówcześnie wojskowych mało interesowały środowiska homoseksualne same w sobie, bo niemrawe organizacje zrzeszające osoby o tej orientacji nie stanowiły zagrożenia dla reżimu. Prawdziwym celem zmasowanych działań Służby Bezpieczeństwa na tym polu było co innego: uzyskanie kompromitujących informacji, stanowiących źródło nacisku i szantażu, a odnoszących się tak do działaczy opozycji, jak i do osób rokujących na odgrywanie znaczących ról w Polsce w przyszłości. 15 listopada 1985 SB rozpoczęła akcję „Hiacynt”, polegającą na zbieraniu materiałów o środowisku polskich homoseksualistów. W uproszczeniu akcja polegała na zatrzymaniu i aresztowaniu osób podejrzanych o homoseksualizm lub regularne kontakty ze środowiskiem homoseksualistów. Po aresztowaniu wytypowanych kazano im wypełniać formularze z nagłówkiem „Karta homoseksualisty” o treści: „Niniejszym oświadczam, że jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi.” Tym, którzy mieli opory, „dobrze radzono”, a jeśli to nie przynosiło skutku, „zachęcano” ich w inny sposób. Metody zachęt były urozmaicone, w zależności od widzimisię „zachęcających”, od bicia po straszenie ujawnieniem homoseksualnej orientacji w miejscu pracy, szkole i środowisku domowym. Oficjalnym powodem przeprowadzenia akcji „Hiacynt” przez SB przedstawianym przez komunistyczne władze była konieczność walki z epidemią AIDS i ograniczenie kryminogenności środowisk homoseksualnych oraz poprawienie wykrywalności popełnianych przestępstw. Szkopuł w tym, że podczas zatrzymań homoseksualistów nie robiono zatrzymanym testów krwi na obecność HIV, nie informowano o niebezpieczeństwie zarażenia, nie inicjowano działań profilaktycznych. Zamiast tego, funkcjonariusze SB wypytywali o kontakty z działaczami Solidarności, księżmi i gośćmi z Zachodu. Warto wspomnieć, że nie była to pierwsza kompleksowa próba kontroli homoseksualistów. Już pod koniec lat pięćdziesiątych SB stworzyła pierwsze rejestry podejrzanych o homoseksualizm. Podstawowym celem inwigilacji tego środowiska było uzyskiwanie informacji o seksualnych preferencjach środowisk opozycyjnych wobec komunistycznej władzy, ułatwiająca służbom specjalnym PRL pozyskiwanie osobowych źródeł informacji lub kompromitująca te osoby. Informacjami o homoseksualizmie próbowano skompromitować między innymi Jerzego Andrzejewskiego, autora „Popiołu i diamentu”, publikując w prasie fałszywy list, w którym pisarz żądał legalizacji małżeństw homoseksualnych. Prowokacja nie przyniosła spodziewanego efektu, bo wszyscy i tak wiedzieli, że Andrzejewski jest gejem. W listopadzie 1985, zgodnie z poleceniem generała Kiszczaka, szefa MSW, funkcjonariusze SB ruszyli do mieszkań, uczelni, szkół i zakładów pracy, skąd bez nakazów aresztowań „zgarniali” homoseksualistów na komendy. Poza zakładaniem „Kart homoseksualisty” i zebraniem odcisków linii papilarnych, zatrzymanych zmuszano do składania donosów na innych homoseksualistów oraz własnoręcznych, bardzo szczegółowych opisów technik seksualnych. Akcja „Hiacynt” prowadzona była do 1987, choć kartoteki uzupełniano jeszcze w roku 1988. W jej wyniku udało się zgromadzić prawie jedenaście tysięcy teczek. W wolnej Polsce niewielka część akt z akcji „Hiacynt” trafiła do archiwum Komendy Głównej Policji oraz archiwów Komend Wojewódzkich, tak więc jest to zbiór rozproszony. Według wersji oficjalnej część pozostałej części materiałów Urząd Ochrony Państwa miał przekazać do Instytutu Pamięci Narodowej, ale jest to tylko częściowa prawda – a więc także częściowe kłamstwo. Tajemnicę poliszynela stanowi bowiem fakt, że ze względu na wrażliwość zagadnienia część materiałów do dziś pozostaje w Centrali na Rakowieckiej – a i to nie jest wszystko, bo największa i najważniejsza część materiałów z „Hiacynta” zniknęła bez śladu. Gdzie są? Tego nie wie nikt. Dla każdej służby specjalnej materiały tego typu stanowią jednak zbyt cenne aktywa operacyjne, by je zniszczono. Materiały te są zatem gdzieś na tzw. „rynku”, przejęte przez decydentów służb specjalnych PRL i III RP, na „zasadzie prywatności”. I bez wątpienia są w ich rękach niezwykle skutecznym elementem nacisku i szantażu.

Mimo upływu lat „Hiacynt” pozostaje okryty tajemnicą i klauzulą tajności, wciąż jest zbiorem rozproszonym, ale ze względu na osoby „przechodzące” w materiałach, a do dziś zajmujące ważne stanowiska polityczne, sądownicze, w mediach i show-biznesie, mającym kapitalne znaczenie dla pracy służb specjalnych. Teczki z „Hiacynta” – te odkryte – niejednokrotnie stanowiły element i narzędzie walki politycznej. Informacjami zawartymi w tych materiałach w 1992 roku bardzo zainteresowany był powołany przez Andrzeja Milczanowskiego Zespół Inspekcyjno – Operacyjny, bezpośrednio podlegający szefowi UOP, zajmujący się wyłącznie sprawami najbardziej priorytetowymi. Sprawa akt homoseksualistów odżyła po wyborach 1997, gdy Janusz Tomaszewski został wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych, a jego zastępcą – Wojciech Brochwicz, były sekretarz do spraw kształcenia ideologicznego i propagandy zarządu wojewódzkiego ZSMP. W wolnej Polsce, w latach 1990- 1992 Brochwicz pełnił funkcję zastępcy Dyrektora Zarządu Kontrwywiadu UOP i w tym czasie ściągnął do ministerstwa znajomego z Białegostoku, szefa tamtejszej Delegatury UOP Krzysztofa Bondaryka (później szefa ABW za rządów PO). Panowie stworzyli niezwykły duet, który interesowało tylko jedno: archiwa z materiałami kompromitującymi innych ludzi, najlepiej polityków, ale tak naprawdę interesowali ich wszyscy, na których były haki – im więcej, tym lepiej. Dodatkowo Tomaszewski powierzył Bondarykowi nadzór nad Departamentem Zezwoleń i Koncesji oraz utworzenie Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej (KCIK). Miał także kontrolować zespół do spraw lustracji, który kompletował dokumenty z Centralnego Archiwum MSW, potrzebne w procesie lustracyjnym. W praktyce jego wpływy systematycznie rosły, błyskawicznie marginalizował innych wiceministrów i przejmował ich kompetencje. Wyrastał na szarą eminencję resortu – zarzucano mu nawet, że kiedy stworzy KCIK zyska nieograniczony dostęp do informacji o działaniach wszystkich służb specjalnych i o ludziach, którzy mają problemy z prawem. W tym właśnie okresie zrodził się projekt autorstwa Bondaryka – budowa superbazy danych. Wojskowe Służby Informacyjne, Urząd Ochrony Państwa, Policja, Straż Graniczna, Główny Inspektorat Celny oraz Inspekcja Skarbowa miały przekazywać wszelkie informacje operacyjne do utworzonego w tym celu Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej. Powołane 1 grudnia 1998 przez Tomaszewskiego Centrum miało być „mózgiem” wszystkich służb zwalczających przestępczość zorganizowaną, koordynować ich pracę, a zarazem stanowić punkt podejmowania decyzji operacyjnych, z centralną bazą danych zarządzaną przez ludzi Bondaryka. To KCIK miał decydować o tym, kto się kim zajmuje i kto kogo rozpracowuje. Zarządzający taką bazą Bondaryk miałby niczym nieograniczony dostęp do wszelkich informacji i tak wielki wpływ na działania wszystkich służb specjalnych, jakiego nie miał nigdy nikt wcześniej. Ludzie na wysokich stołkach przestraszyli się aż tak wielkiej władzy Bondaryka, w efekcie projekt przez niego forsowany został odrzucony. Nie przeszkodziło to przyszłemu szefowi ABW w gromadzeniu informacji i w nieformalnym kontynuowaniu budowy Centrum. Tajemnicą poliszynela było, że mimo formalnego braku zgody, Bondaryk tworzył zalążek bazy danych KCIK. Miał osobny rejestr podsłuchów założonych przez Policję i Straż Graniczną oraz dane dotyczące działań operacyjnych służb. I właśnie w tym czasie Krzysztof Bondaryk zainteresował się dokumentacją pozostałą po SB, przede wszystkim tak zwanymi „różowymi teczkami”, czyli zbiorem jedenastu tysięcy akt osobowych ludzi o skłonnościach homoseksualnych, zgromadzonych w katalogu „Hiacynt”. Duża część polityków wszelkich możliwych opcji – co znamienne w kontekście akt „Hiacynta” – zarzuciła Bondarykowi przejęcie bazy danych o homoseksualistach, a spolegliwy zazwyczaj premier Jerzy Buzek wściekł się, jak chyba jeszcze nigdy, i zażądał od MSWiA wyjaśnień. W odpowiedzi Bondaryk w oświadczeniu dla prasy skłamał: „Oświadczam stanowczo, iż resort spraw wewnętrznych i administracji nie dysponuje takim zbiorem danych. „Hiacynt” po prostu nie istnieje. Chyba, że w wyobraźni niektórych publicystów”. W normalnym państwie po udowodnieniu takiego oszustwa każdy polityk byłby skończony – ale nie w Polsce. Kłamstwo wyszło na jaw w 2004, gdy okazało się, że wbrew temu, co mówili Bondaryk i broniący go Jan Rokita – ciekawe, że on także zaprzeczał istnieniu „Hiacynta” – zbiór istnieje, a jego zasoby zostały przekazane do IPN-u, za pośrednictwem UOP i ABW. Fakt ten potwierdził ówczesny prezes IPN-u, Leon Kieres, który zapewnił, że „Hiacynt” istnieje naprawdę, ale został rozproszony po innych zbiorach. Okazało się, że część dokumentacji znajduje się w IPN-ie, część w ABW, a część w rękach ludzi służb specjalnych, na ich „prywatny użytek”. Materiały z tej kartoteki znajdują się również w Archiwum Komendy Głównej Policji i archiwach Komend Wojewódzkich. Zainteresowanie Krzysztofa Bondaryka materiałami z archiwum „Hiacynt” miało związek z zamiarem wykorzystania ich w walce politycznej. Bondaryk nie cieszył się długo dostępem do tego archiwum. We wrześniu 1999 właśnie z powodu tych zainteresowań został zdymisjonowany przez Jerzego Buzka ze stanowiska szefa UOP, powracając jednak na głównego decydenta szefa służb specjalnych już w ABW, kilka lat później.

Akta zbioru danych o homoseksualistach z „Hiacynta” stanowią tajemnicę dostępną nielicznym i obiekt pożądania wielu osób – i nie ma w tym nic dziwnego, bo to „tykająca bomba”, która siłą rażenia przypomina bombę atomową. Z drugiej strony materiały zebrane w trakcie akcji przeciwko homoseksualistom, które trafiły w „prywatne ręce” decydentów z SB, UOP i ABW, stały się kamieniem węgielnym wielu karier i do dziś stanowią zabezpieczenie status quo w polityce, biznesie i wielu innych dziedzinach życia społecznego.

Czy to dlatego można było bezkarnie niszczyć takich ludzi, jak przewodniczący Sejmowej Komisji śledczej ds. PKN Orlen Józef Gruszka, jego asystent Marcin Tylicki, szefowa policyjnej grupy „Generał” Małgorzata Wierchowicz czy setki innych? Na rynku jest „Hiacynt”, materiały z nielegalnych podsłuchów i tajnych przeszukań zbieranych w każdym czasie i przez wszystkie opcje, setki wspaniałych haków wszystkich na wszystkich, a całość podlana sosem nacisków i szantaży. I trzeba by to wszystko zaorać, a następnie zbudować od początku, by wreszcie z tym skończyć. Pytanie – kto się na to odważy? I nie mniej ważne – kto na to pozwoli? Żyjemy w kraju, w którym jedno przestępstwo ludzi na wysokich stołkach zacierało poprzednie, aż wreszcie wszystkie te popełnione przestępstwa połączyły się w jeden wielki system przestępstw, których nikt nie jest już w stanie zliczyć, a co dopiero – rozliczyć.

Wojciech Sumliński/blog.wsr24.pl