Jak zabawa, to Wojewódzki show czy jakoś tak. Pierwszy, jeszcze przed Palikotem, idol dwudziestolatków, spadkobierców powstańców (wiem, niesprawiedliwie uogólniam), wygnańców z ziem wschodnich, niedobitków elit, ale może przede wszystkim potomków awansowanych fornali, prześladowanych dostawców dostaw przymusowych żywca i pasz, robotników wielkoprzemysłowych w pierwszym pokoleniu i tak dalej. Słowem - młodzieży polskiej. Nie całej na szczęście, ale pierwsze miejsce to nie w kij dmuchał, jeśli wierzyć sondażom (nie bardzo im wierzę, to fakt).


Wiara wiarą, idol idolem, ale propozycja koncesjonowanej telewizji to jest na pewno.


Ostatni raz oglądałam Wojewódzkiego dwa i pół, trzy lata temu, przed katastrofą smoleńską, kiedy akurat wsadzał polską flagę w atrapę psiego łajna. Jako członek ówczesnej Rady Etyki Mediów byłam w mniejszościowej grupce 3-4 osób (na 13), która postulowała odezwanie się REM na temat tego rodzaju humoru. Eeee tam, nie będziemy przecież ścigać satyryków, im więcej wolno - brzmiał werdykt szacownego grona. No więc zostaliśmy przegłosowani, a ja z ulgą pozbyłam się obowiązku oglądania tego... hm... programu.


A wczoraj znowu zachciało mi się do szamba.


No cóż, wytrzymałam z 10 minut, więc nie będę oceniać całości. Ale - to dla trolli-purystów - mimo to o Wojewódzkim parę słów napiszę.


Zwraca uwagę dziecinna buźka i wydęte frywolnie usteczka tego blisko pięćdziesięcioletniego chłopięcia. Chłopięcość podkreślają okularki a la Harry Potter. Duży chłopiec. Dla dyskretnego podkreślenia, jak duży, Wojewódzki pozwolił się ubrać w zwiewny dresik w stylu bazarek lat 90. (można w tym spać, jeść i handlować, a nawet kąpać się, bo zaraz wysycha). No i ten dresik podkreślał całą, pokaźną na oko, męską biżuterię idola, w planach i z dala, i z bliska. Nie wiadomo, niestety, czy prawdziwą, bo jednak nie kładł jej na stole, w odróżnieniu od idola numer dwa.


Stół był. Za stołem ubrana w tęskną czerwień sztandarów pani Marysia, jak zapowiedziano, "pierwsza dama polskiej satyry". Pierwsza może i tak, a jeżeli chodzi o wątek damy, to pięknie grasejuje (wymawia z francuska głoskę "r"), żeby nie użyć określenia: język się jej plącze. Wsławiła się w latach wczesnych siedemdziesiątych zabawnym powiedzonkiem "niestety zresztą". Świetnie jej zrobiła drakońska dieta. Ostatni raz widziałam ją na promocji, na której była całkowitym nieporozumieniem pod każdym względem. Tu była jak najbardziej na miejscu. Pasowała idealnie. Oboje młodzi, piękni i interesujący. (Piszę tyle o wyglądzie, choć zadaniowane trolle i tak już wiedzą, jak jestem wrażliwa na urodę; no, jestem).


Temat był ten sam co zawsze - Kaczyński. Ponieważ Lech już nie żyje a "spieprzaj dziadu" wyeksploatowane do imentu, warto pośmiać się z Jarka. Już nie musi się (jak niegdyś Szymon Majewski) strzelać do figurek prezydenta, sprawa już rozwiązana, teraz można porozjeżdżać brata. Wariant tematu - poczucie humoru, dlaczegóż ten Jarosław tak kompletnie jest pozbawiony poczucia humoru. Dlaczego nie umie się po prostu pośmiać - medytowali na wizji Wojewódzki i pani "niestety zresztą".


Rzeczywiście,  właściwie dlaczego...


Temat śmiertelnie mnie znudził (podkreślam słowo śmiertelnie). Przestałam oglądać. Nie, nie będę tu wysławiać lepszości kultury wysokiej nad satyrą, wyższości koncertów i opery, zresztą i na operę strach już chodzić, od pamiętnego "Strasznego dworu" w wersji soft. Teatr powoli diabli biorą (w sensie najzupełniej dosłownym). Ja już jestem starą, głupią i brzydką kobietą, jak podkreślają trolle. Mnie rajcuje upiec coś dobrego wnukom, przejść się po lesie, a prawdziwa męska biżuteria najbardziej mnie interesuje w tzw. domowym pieleszu, a nie na scenie.


Zadumałam się.


Pomyślałam sobie o losie dzieci, o którym mało wiemy. Tatuś, pełen niedawnych doświadczeń zza Uralu, z łagru, wracał z roboty i co robił? Wrzeszczał, żeby odreagować paniczny, zwierzęcy strach, że i na niego przyjdzie kolej. To jeden z tych, co to "pracował w UB, ale nikomu nie szkodził". Czasem bił na oślep. Nie było przed tym ucieczki. Nie było do obrony babć, ciotek, bo je Niemcy wybili; matka drętwiała z przerażenia. Mały chłopczyk musiał ratować życie. Szukał sposobu. Np. rozśmieszyć tatusia. Zrobić minkę. Buzię w ciup. Puścić oko. Nie dziwić się niczemu, a nawet uczestniczyć. Przełknąć wstręt i lęk. Udobruchany tatuś uczył życia: znajdziesz w tym przyjemność. Potem przyszły muszki, koty, koledzy szkolni. To działało też na niektóre dziewczyny. Potem można było pójść do pracy na odcinek kultury, polityki, albo na psychologię, przepracować lęki na tyle, żeby dało się żyć, co więcej, pobrać nauki panowania nad innymi. Tatuś nauczył, że nie ma przed tym ucieczki.


Nauczył, że trzeba się śmiać. Śmiać. Śmiać. Śmiać! ŚMIAĆ!!!

 

eMBe/Wpolityce.pl