Temat pensji dla pierwszej damy wywołał niemałe poruszenie i lawinę komentarzy. Jak to zwykle bywa, jedni wyrazili aprobatę dla tego pomysłu, o którym od dawna już zresztą mówiono i pisano. Inni zastanawiali się nad wysokością tego uposażenia. Uposażenia, które – zgodnie z projektem ustawy – ma przysługiwać nie tylko żonie obecnie urzędującego prezydenta, Agacie Dudzie, ale też mają je otrzymywać byłe pierwsze damy – Danuta Wałęsowa, Jolanta Kwaśniewska i Anna Komorowska. Jednym słowem na pensje od państwa liczyć mogą żony prezydentów wybranych w demokratycznych wyborach. Wynosić ma ona maksymalnie 13 tysięcy złotych miesięcznie, co jest trzykrotną wielokrotnością średniej krajowej.

W tym więc kontekście padło – jak donosi niezawodna „Gazeta Wyborcza” – „odważne pytanie” Moniki Olejnik. Czytając tylko tytuł wiadomości, myślałam, że dziennikarka zada pytanie o wysokość pensji, może to skomentuje, ale nie. Odważne pytanie wcale nie dotyczyło ani zasadności, ani wysokości miesięcznego wynagrodzenia pierwszej damy. Odważne pytanie dotyczyło interesów pewnej wdowy, której mąż, komunistyczny dyktator, który na rękach miał krew Polaków, na główny urząd w państwie w sposób w pełni demokratyczny wybrany bynajmniej nie był. Odważne pytanie więc brzmiało: „Ciekawe, czy wynagrodzenie otrzyma Barbara Jaruzelska?”. No tak, aż same na usta cisną się słowa, że swój zatroszczy się o swego.

Smutne to odważne pytanie. Tym bardziej że wdowa po komunistycznym aparatczyku głodem nie przymiera i po mężu dostaje raczej sowitą emeryturę, o której znaczna część polskich emerytów może jedynie pomarzyć. Szkoda, że bardziej Monikę Olejnik boli brak pensji dla dobrze ustawionej pani generałowej niż głodowe pensje, które otrzymują pracujące na pełnym etacie kobiety. Albo matki wychowujące dzieci, które rezygnując z pracy, także zostają bez składek. I widoków na emeryturę. 

Malgorzata Terlikowska