Prawo i Sprawiedliwość zapowiada zmiany w systemie edukacji. Rewolucyjne. Do likwidacji mają pójść gimnazja, nauka w liceum ma trwać cztery lata, o rok – do czterech lat – ma zostać wydłużony czas tzw. edukacji wczesnoszkolnej, a sama podstawówka zamiast lat sześciu ma trwać osiem. Krytycy propozycji minister Anny Zalewskiej zarzucają jej, że chce cofnąć szkołę do czasów PRL. Argumentują, że gimnazja bronią się swoimi wynikami. Podnoszą larum, że wielu nauczycieli straci pracę, a samorządy znów będą musiały do oświaty dołożyć grube miliony.

W potoku słów krytycznych ani razu nie słyszałem słowa: „dziecko”. A szkoda, bo to wcale nie my – dorośli – będziemy przedmiotem tej reformy. W największym stopniu dotknie ona właśnie dzieci. Lata temu (w 1928 roku) w niewielkiej książeczce „Prawo dziecka do szacunku” pisał: „Politycy i prawodawcy ostrożnie próbują, a raz w raz się mylą. I o dziecku radzą i postanawiają, ale któż pytać się będzie naiwnie o sąd i zgodę, cóż ono mieć może do powiedzenia?”. Nie pytają, bo dziecko „nie jest wyborcą: nie grozi, nie żąda, nie mówi”, „smarkacz, dziecko tylko, przyszły człowiek, nie teraźniejszy”. Przy okazji kolejnych reform nikt faktycznie dziecka o nic nie pyta, ale dorośli jakże często posługują się wytartym sloganem: „dobro dziecka”. Jesteśmy odpowiedzialni za dzieci, za ich przyszłość. Ale ta odpowiedzialność jest także odpowiedzialnością za ojczyznę, bo te małe dziś dzieci za lat kilka będą decydowały o jej przyszłości. Tak naprawdę tworzymy projekty dla siebie, bo te biegające dziś po szkolnym boisku dzieci będą decydowały nie tylko o swoim losie, ale także naszym. Może nam się to za bardzo nie podobać, ale taka jest kolej rzeczy.

Jestem w tej – wydaje mi się dość komfortowej sytuacji – że coś o polskiej szkole powiedzieć mogę. Jeszcze w czasie PRL kończyłem ośmioklasową szkołę podstawową i czteroletnie liceum ogólnokształcące. Dwóch moich synów przeszło przez szkołę po reformie Handkego z 1999 roku, a więc: sześć klas podstawówki, trzy lata gimnazjum i tyleż samo liceum (jeden już skończył, drugi za moment). Z kolei córka jest pierwszym rocznikiem (choć bardziej pasowałoby tu określenie: „ofiarą”), który do podstawówki wszedł w wieku lat sześciu. Osobiście miałem też w pewnym momencie styczność ze studentami, którzy jako jedni z pierwszych przeszli przez gimnazja i licea w obecnym kształcie. Wszystkie reformy po 1989 roku przerabiam zatem niejako na własnej skórze. I powiem krótko: szkoła w dzisiejszej formie jest do niczego.

Weźmy chociażby kwestię czytania lektur. Będąc w podstawówce czy ogólniaku istniał żelazny kanon książek, które należało od deski do deski przeczytać. Czy nam (wychowankom PRL-owskich szkół) się to podobało, czy nie siedzieliśmy i czytaliśmy. Któż z nas nie zasypiał nad nużącymi, ciągnącymi się przez wiele stronic, opisami przyrody w „Nad Niemnem” Orzeszkowej? Któż nie zastanawiał się nad głupotą(?) Wokulskiego ślepo zapatrzonego w Izabelę? A kto nie płakał na widok opasłych tomów „Eneidy” Wergiliusza czy „Boskiej komedii” Dantego? O „Panu Tadeuszu” nie wspomnę. Co z tego mamy? Ogromną, bardzo szeroką wiedzę ogólną. Nawet jeśli nie potrafimy sobie przypomnieć tytułu jakiejś książki czy jej autora, to zdecydowana większość z nas wie mniej więcej, w którym kościele dzwonią.

Rezygnacja z całościowego czytania lektur i położenie nacisku na fragmenty – a tak jest w szkołach dziś – pozbawiła młodych ludzi właśnie owej wiedzy ogólnej. Efekt? Studentka pierwszego roku polonistyki na zajęciach z historii polskiej literatury dawnej szeroko otwiera oczy, gdy słyszy tytuł: „Bogurodzica”. Co robić? Czy nazwiska Wacława Potockiego, Mikołaja Sępa Szarzyńskiego, Stanisława Orzechowskiego cokolwiek jej powiedzą? Jak w ciągu trzech lat studiów licencjackich przy mocno okrojonym programie nadrobić zaległości z gimnazjum i liceum? W końcu owa studentka – przy odrobinie szczęścia – zdobędzie upragniony licencjat i pójdzie uczyć do szkoły… Strach pomyśleć jaką wiedzę przekaże dzieciom.

Ktoś powie: odosobniony przypadek. To idźmy dalej. Druga klasa szkoły podstawowej. Dzieci uczą się bardziej skomplikowanych metod dodawania i odejmowania. Pani ma do dyspozycji podręcznik, w którym wszystko jest łopatologicznie opisane. I co? Myli dodawanie z odejmowaniem i w zeszytach wychodzą dzieciom cuda. Z błędu wyprowadza panią jeden z rodziców, który dyskretnie następnego dnia wykazuje jej ewidentne błędy. Pani w pąsach przeprasza i obiecuje, że naprawi z dziećmi ów błąd.

Te dwa przykłady to efekt gimnazjum i liceum w formie obecnej. Niestety dotyczący ludzi już dorosłych! A uczniowie. W I klasie liceum nie potrafią napisać krótkiego opowiadania. A co gorsza nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Co robią dorośli? Zamiast się zastanowić nad jakością kształcenia obniżają kryteria niezbędne do zdania egzaminu maturalnego. Dziś, by go zdać trzeba zdobyć minimum 30 proc. punktów, a i tak w tym roku maturze nie podołał co piąty maturzysta.

Im głębiej zaczniemy wchodzić w problemy polskiej szkoły tym będzie gorzej. Krytycy propozycji PiS boją się o nauczycieli. Mówią, że wielu straci pracę. Niewykluczone. Jest wielu oddanych swojej pracy pedagogów, którzy robią co mogą, by przekazać uczniom jak najwięcej wiedzy – oni o swój los bać się nie powinni. A pozostali? Cóż. Nie każdy urodził się nauczycielem.

Nie znamy wprawdzie szczegółowych rozwiązań propozycji reformy minister Zalewskiej. Niemniej wyglądają one rozsądnie. Wydają się być przemyślane i przegadane z ekspertami. A ze strony krytyków nie słychać przekonujących i merytorycznych argumentów.  Ktoś powie, że Krzyżak tęskni za szkołą rodem z PRL. Odpowiem tak: rzeczywiście, bo wtedy przynajmniej „Krzyżaków” czytało się w całości…

 

- Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicystą „Rzeczpospolitej”