Mianowicie takie, że Polska i polski premier, całkiem przeciwnie do głoszonej przez siebie i swojego ministra spraw zagranicznych narracji – nie ma wielkiego znaczenia w polityce europejskiej, gdy idzie o „duże, międzynarodowe sprawy”, w tym w szczególności stosunek do wojny rosyjsko-ukraińskiej. Owszem byliśmy w ostatnim czasie świadkami przyjaznych (choć niektórzy powiedzą, że i protekcjonalnych ) gestów kanclerza Merza pod adresem Donalda Tuska i całej ofensywy charme'u francuskiego prezydenta Macrona, ale trwało to tylko do czasu, gdy mowa była o bilateralnych stosunkach i gdy było coś do ugrania w polsko-niemieckich i polsko-francuskich stosunkach, gdy w grę wchodzą zamówienia obronne, jakieś symboliczne już Caracale albo atom. Cała wyprawa do Kijowa pokazała natomiast jasno, że w szerszych rachubach Polska przestała się poważnie liczyć, choć nadal oczywiście pozostaje ze względu po prostu na geografie istotnym obszarem tranzytowym. Tranzytowym – i to by było na tyle. Reszta to kurtuazja. Zasadniczo różni się to od pozycji, jaką Polska zajmowała, w efekcie swojej aktywnej postawy, w początkach obecnej wojny w roku 2022. (Warto przypomnieć zaniepokojone glosy zachodnich mediów o zmianach, jakie w geopolitycznej architekturze Europy może nieść uaktywnienie wspólnego polsko-ukraińskiego potencjału na wschodzie.)

Zwróćmy uwagę na jeden istotny element: wśród państw reprezentowanych podczas tego kijowskiego szczytu, tylko Polska nie zadeklarowała udziału polskich sił zbrojnych w ewentualnej (nadzwyczaj mało prawdopodobnej zresztą) misji monitorowania pokoju na Ukrainie. Przyczyny takiej postawy polskich władz są rozmaite. Oprócz zwykłego strachu i przedwyborczego kunktatorstwa także najzupełniej racjonalne. Jasne jest, że w przypadku, gdyby rzeczywiście taka operacja pokojowa miała być przeprowadzana (na co oczywiście nigdy nie będzie zgody Rosji, chyba, że Ukraińcy podchodziliby pod Moskwę) , sytuacja Polaków, szczególnie znienawidzonych i propagandowo istotnych dla Federacji Rosyjskiej, byłaby wyjątkowo trudna. Polska leży znacznie bliżej Rosji niż Francja, Wielka Brytania czy nawet Niemcy. Można by obawiać się wszelkiego rodzaju prowokacji, a szanse powodzenia takiej misji, jak wynikało z rozmaitych przymiarek – zbyt mało licznej i bez amerykańskiego udziału, a przynajmniej amerykańskich gwarancji, jest niewielka. Nikt jednak oficjalnie nie podniósł tych argumentów. Polski rząd nie powiedział: jesteśmy żywotnie zainteresowani pokojem w naszej części świata i niepodległością kraju sąsiedzkiego, polscy żołnierze – co podkreślał na przykład generał Roman Polko – brali już udział w wielu misjach poza granicami kraju i są w stanie sprawdzić się także w tym przypadku, weźmiemy więc udział w misji stabilizacyjnej JEŚLI... – czyli pod pewnymi warunkami.

Nieoficjalnie wiadomo też, że strona ukraińska była gotowa zaproponować Polakom miejsce ewentualnej dyslokacji, z polskiego punktu widzenia ważne, a z dala od potencjalnie zamrożonej linii frontu, czyli wzdłuż granicy ukraińsko-białoruskiej. Jednak polski rząd sparaliżowany strachem przed oskarżeniem o „wciąganie Polski do wojny” (jakkolwiek by to „wciąganie” nie było czystym chwytem retorycznym) – nabrał wody w usta.

Trudno by taka bierna postawa nie została dostrzeżona zarówno w zachodnich stolicach, jak i w Kijowie.

W polityce międzynarodowej kraj i jego elity mają o tyle znaczenie, o ile są aktywne i, pozwólcie na kolokwializm, zachowują się poważnie. O ile są w stanie pokazać i zaoferować coś istotnego. A jeszcze lepiej coś unikalnego i potrzebnego. Same błyskotliwe przemówienia, najlepszą nawet angielszczyzną, nie wystarczą.

Dla Polski ta straszna wojna za naszą wschodnią granicą niosła (i niesie) nie tylko bardzo poważne zagrożenia ale i paradoksalnie – także szanse na wzmocnienie swojej pozycji międzynarodowej. Obecnie w znacznej mierze zmarnowane zarówno w wyniku obiektywnego rozwoju wypadków, jak i własnych, polskich zaniedbań.