Nikt już nie pamięta, czym kiedyś byliśmy i czym chcieliśmy być, ani na czym to, czym byliśmy, się opierało. Chodzi o to, że nie umiemy, nawet na najprostszym poziomie, politycznym czy kulturowym, określić, czym jesteśmy – pisze Agnieszka Kołakowska dla Teologii Politycznej

Wchodzi trzech europejczyków do baru… Nie, to nie to. Ale istotnie, mógł to być początek dowcipu. Lecz ta historia nie jest dowcipem; jest całkiem na serio i wielce wymowna. Otóż w pewnym barze w Barcelonie podczas zeszłotygodniowego zamachu wybuchła kłótnia, która przeobraziła się w szarpaninę, a następnie w bójkę. Uciekający w panice ludzie szukali tam schronienia i zabarykadowali się w środku. Gdy zaczęli się dobijać spanikowani następni, niektórzy nie chcieli ich wpuścić. Inni nalegali, żeby im otworzyć. I zaczęła się szamotanina.

Tego rodzaje historie – szczególnie w moralizujących bajkach dla dzieci typu „ku przestrodze” – na ogół kończą się źle: król traci królestwo, księżniczka umiera, bar wybucha albo wszyscy nawzajem się zabijają. W barze nic takiego się nie stało; podobno w końcu dobijających się ludzi wpuszczono. Ale w Europie ta bajka już się rozwinęła w źle rokującą stronę, a dalszy jej ciąg na pewno dobry nie będzie. Europa jest oblężona – sytuacja, do której sama doprowadziła – i ten obraz świetnie oddaje jej stan. Różnica jednak jest taka, że nawet ci spośród oblegających, którzy szukają w tym europejskim barze schronienia, chcą go przejąć. Reszta chce go zniszczyć.

Ale tylko częściowo. Bo nie chodzi nawet o to, że – jak w barcelońskim barze – nie ma nikogo, kto by się odważył podjąć decyzję. Nie chodzi nawet – przynajmniej nie tylko – o samo oblężenie przez uchodźców. Chodzi raczej o to, że nikt nie wie, na jakiej podstawie taką decyzję podjąć: jakie są dane, jak je interpretować i jakie są racje, które przeważają. Nie mamy dobrego rozeznania sytuacji, w jakiej się znajdujemy; żebyśmy się nie wiem jak starali, nie umiemy przewidzieć skutków naszych decyzji – nie mówiąc o zawsze trudnych do przewidzenia skutkach niezamierzonych. Padło – nie po raz pierwszy i nie tylko tu – pytanie: czy wali się powojenny porządek. Problem w tym, że nikt już nie wie – nie pamięta albo nie rozumie – co to był powojenny porządek ani po co był, ani przeciwko czemu, ani dlaczego warto by go utrzymać. Nie tylko nie wiemy, czym chcielibyśmy być ani – tym bardziej – czym będziemy; nie wiemy  nawet, czym dziś jesteśmy. I (tu znów wyliczanka rzeczy, o które nie chodzi) nie chodzi tylko o rzecz oczywistą (o której za chwilę), mianowicie o to, że nikt już nie pamięta, czym kiedyś byliśmy i czym chcieliśmy być, ani na czym to, czym byliśmy, się opierało; chodzi o to, że nie umiemy, nawet na najprostszym poziomie, politycznym czy kulturowym, określić, czym jesteśmy.

Ilustruje to rozmowa, jaką kilka dni temu odbyłam ze znajomym. Mowa była właśnie o tym: czy Unia się rozpadnie, co będzie, gdy się rozpadnie, kiedy to nastąpi i jakie będą tego skutki. I usłyszałam: no, będzie powrót do państw narodowych. Co więcej, w tym samym zdaniu mój rozmówca usiłował mnie przekonać, że Unia Europejska nie jest państwem supranarodowym.

Byłam tego dnia zmęczona i jakoś nie dotarło do mnie, co zostało powiedziane (co też o czymś świadczy, mianowicie o moim własnym stanie niejasności, jakkolwiek wielki byłby stan zmęczenia). Dopiero następnego rana pomyślałam nagle: halo, chwileczkę: powrót do państw narodowych? Wiadomo, że Unia od początku swojego istnienia dąży do ich likwidacji, ale na razie, mimo postępujących unijnych ataków na suwerenność poszczególnych państw w coraz to liczniejszych dziedzinach prawodawstwa, chyba jeszcze jesteśmy państwami narodowymi? A skoro tak, to jak mógłby by być do nich powrót? A jeśli ktoś sądzi, że już ich nie ma, trudno zrozumieć, jak może jednocześnie być zdania, że Unia nie jest państwem supranarodowym? Chyba jedno z dwojga? (Nota bene, trudno też zrozumieć, jak ktoś, kto uważa, że nie ma już państw narodowych, może oburzać się na Brexit: nawet ci spośród nas, którzy uważają, że Brexit jest dla Anglii rzeczą konieczną, nie sądzą, że suwerenność została Wielkiej Brytanii całkowicie zabrana, tylko że stopniowo się ją zabiera i trzeba odzyskać to, co zostało zabrane.)

Wszystko to sugeruje, że jesteśmy beznadziejnie zagubieni nawet w tym, co się dzieje teraz. O ileż bardziej zatem w próbach wyobrażenia sobie, co będzie w przyszłości. Bo nie ma już – i to staje się coraz jaśniejsze – możliwości powrotu do tego, co było; już nigdy nie może być jak kiedyś. Jak może być powrót do pełnej suwerenności, do niezależnej (co nie znaczy: nie uzgodnionej w ramach jakiegoś wspólnego rynku czy wspólnoty ekonomicznej) polityki gospodarczej, fiskalnej, zagranicznej, społecznej, kulturowej, w sytuacji, w której nie wiemy już, czym jest nasza kultura, jakie mamy wartości, po co mamy granice, czym jest prawo ani dlaczego ważne jest wolne słowo? Jak może być powrót do bycia tym, kim byliśmy, jeśli nie ma już żadnego „my”; albo dlatego, żeśmy zapomnieli, czym jest – czym była – europejska cywilizacja i nie ma nikogo – ani w szkołach, ani w sferze publicznej, a już na pewno nie na uniwersytetach – kto by zechciał czy odważył się nam o tym przypomnieć, albo dlatego, że w imię polityki tożsamości i walki z „eurocentryzmem”, „islamofobią”, „ksenofobią” i rasizmem odrzuciliśmy jakiekolwiek „my”: tak samo „my, obywatele” jak „my, europejczycy”. Wskutek czego nie mamy jak bronić ani naszej cywilizacji i jej wartości ani naszych granic: nie wiemy, czym są te rzeczy ani dlaczego byłyby warte obrony.

Na panią premier Szydło rozpętała się niedawno histeryczna nagonka, gdy odważyła się ona powiedzieć, że państwo powinno bronić swoich obywateli. Możemy tylko marzyć o tym, żeby Macron – na przykład – powiedział coś podobnego. W Paryżu i w Marsylii, nie mówiąc o Rotterdamie, Brukseli i Sztokholmie, są dzielnice, gdzie nie mogą chodzić Żydzi ani kobiety. Nie tylko kobiety w krótkich spódniczkach, ale kobiety bez chust. W Paryżu istnieją dzielnice, w których Żydzi nie mogą mieszkać, bo ich dzieci nie mogą tam chodzić do szkoły. Do szkoły państwowej, republikańskiej, świeckiej. Nie mogą, bo są tam prześladowane przez dzieci muzułmańskie. Bezkarnie. W niektórych takich szkołach pozostali jeszcze nieliczni uczniowie żydowscy, ale o ich istnieniu wiedzą tylko wtajemniczeni nauczyciele. Inspektor oświatowy, który próbował zaalarmować o tym władze, został oskarżony o islamofobię...

Czytaj dalej na łamach ,,Teologii Politycznej''