Od kilkunastu dni trwa festiwal zapewnień, że ustawa o związkach partnerskich to wspaniały przykład nadążania za duchem czasu, koniecznego dostosowania prawa do zmieniającej się rzeczywistości i otwarcia na nowe zjawiska. Eksperci i politycy zapewniają także, że ustawa ta w nikogo nie uderza i nie niszczy niczego trwałego, zamiast tego tworząc nowe formy życia, dla tych, którym nie odpowiada małżeństwo i tradycyjna rodzina. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że nie jest to prawda.

 

Raj dla silniejszych

 

Ustawa przygotowana przez SLD uderza bowiem szczególnie mocno w najsłabszych. Nie zapewnia najmniejszej ochrony dzieciom poczętym i urodzonym w „wolnych”, choć „zarejestrowanych” związkach. Niespecjalnie przejmują się także piewcy wolności interesami słabszej strony w związku, a tym jest zazwyczaj kobieta. Skąd tak surowa ocena? Otóż w małżeństwie małżonek, który zdecyduje się na prace w domu, służbę dzieciom jest chroniony przez widzimisię strony silniejszej, choćby przez obowiązek alimentacyjny. O wiele trudniej jest więc wykpić się mężowi, który wymienia żonę na nowszy model, niż konkubentowi, który chce sobie znaleźć nowszą konkubinę. Ta ostatnia, po trzymiesięcznym wypowiedzeniu pozostanie na lodzie.

 

Można oczywiście powiedzieć, że jest sama sobie winna, że nie musiała decydować się na rejestrowany związek partnerski. To prawda, ale o ile wcześniej mogła mieć pretensje tylko do siebie, to teraz może mieć już żal także do państwa, które – kierując się wyłącznie motywami ideologicznymi – stworzyło prawo – które przyznając przywileje nie egzekwuje obowiązków, a przede wszystkim nie broni strony słabszej. Nie sposób też nie dostrzec, że ostatecznie obowiązki związane z dziećmi czy pokrzywdzonymi partnerami spadną na państwo, czyli na nas wszystkich. Słowem silniejsi skorzystają z ulg, uprawnień, a słabsi poniosą tego konsekwencje. Za wszystko zapłaci zaś podatnik. W tym ci, którzy – choć to zupełnie nieopłacalne – zawarli normalne małżeństwa i wychowują w nich – co już w ogóle samobójcze – więcej niż dwójkę dzieci.

 

Dyskryminowane małżeństwo

 

Nie sposób także zgodzić się z opinią, że obecna sytuacja prawna dyskryminuje wolne związki. Jest to bowiem zwyczajne kłamstwo. Wolny związek, jak sama nazwa wskazuje, to decyzja życia poza systemem prawnym (na tym polega właśnie owa wolność), bez zobowiązań z pewnych decyzji płynących, ale też bez korzyści (jeśli nie ma tych pierwszych, nie może być też tych drugich). Nie ma zatem powodów, by sytuacje tę zmieniać. Każdy może wybrać, czy chce być bezpieczniejszym, korzystać z pewnych uprawnień, ale i pozostawać prawnie ograniczonym, czy też nie.

 

Ale poza tymi czysto językowymi rozważaniami trzeba wskazać na jeszcze jeden fakt. Otóż obecnie wcale nie jest tak, że najwięcej przywilejów mają małżeństwa. Państwo bowiem – i to jest sytuacja niebezpieczna – najlepiej chroni... samotnych rodziców (także takich, którzy samotni są tylko na papierze, w rzeczywistości bowiem żyją w konkubinatach). To oni mogą rozliczać się z dziećmi, im przysługują miejsca w przedszkolach i żłobkach, oni zawsze są pierwsi na wszystkich listach. Prawo do wspólnego rozliczenia się z dziećmi przysługuje zatem mojej koleżance, która ma konkubenta, ale nie przysługuje już mnie czy mojemu koledze, który ma czwórkę dzieci i jedną żonę. Co innego, gdyby się z nią rozwiódł i zostawił samą. Taką decyzję państwo nagrodziłoby możliwością rozliczenia się jej (a także i jego, jeśli zaopiekowałby się dziećmi) z potomstwem.


Takiej sytuacji prawnej trudno nie określić dyskryminacją małżeństwa. Dyskryminacją, która zresztą jest zwyczajną głupotą i krótkowzrocznością państwa. Oto bowiem państwo najmocniej uderza finansowo w rodziny, które chcą i mają dużo dzieci, a do tego są sobie wierne. Wierność, wielodzietność, która tak mocno się państwu – szczególnie w obliczu zapaści demograficznej – opłaca, jest karana. A niewierność nagradzana. Trudno o większą głupotę.

 

O co chodzi?

 

Jak pokazuje tylko tych kilka przykładów w ustawie o związkach partnerskich wcale nie chodzi o obronę czyichkolwiek interesów. U jej podstaw leży wyłącznie ideologiczny projekt, którego celem jest wprowadzenie do systemu prawnego w Polsce związków osób tej samej płci. Gdyby było inaczej, gdyby rzeczywiście chodziło o dwupłciowe konkubinaty, to zatroszczono by się choćby w tym dokumencie o prawa dzieci. Jeśli ich tam nie ma, to właśnie dlatego, że nie o związki heteroseksualne, które zazwyczaj jednak mają potomstwo, tu chodzi, a o pary jednopłciowe.


Kłopot polega tylko na tym, że w ten sposób – dla wąsko pojmowanego interesu (a w zasadzie zachcianki) niewielkiej grupy społecznej – niszczy się trwałe instytucje, buduje formy prawne, które z konieczności krzywdzić będą kobiety i dzieci, a wspierać wyłącznie niedojrzałych emocjonalnie mężczyzn. I wreszcie, co też nie bez znaczenia wprowadza się rozwiązania, które tylko osłabiają małżeństwo, nie proponując nic pozytywnego w zamian. I choćby z tych powodów nikt rozsądny nie powinien popierać projektu SLD, pod którym ostatnio gorliwie podpisują się platformersi.

 

Tomasz P. Terlikowski