Próbuję sobie wyobrazić realny skutek obecnych działań opozycji, nie wnikając już w ich intencje. Niemal cała aktywność różnych frakcji opozycyjnych skoncentrowana jest na jednym zadaniu: zablokowaniu wyborów prezydenckich. Nie ma cienia dowodu na to, że opozycja chce, jak twierdzi, ich przełożenia na okres „bezpieczniejszy” epidemicznie. Takiej propozycji po prostu nie złożyła.

Przecież nikt nie zabraniał jej złożyć poprawki konstytucyjnej, by przesunąć wybory o miesiąc, rok czy dwa lata, jak tego chce Jarosław Gowin. Gdyby PiS odrzucił taką poprawkę, spadłaby na tę partię odpowiedzialność, a skoro opozycji nie interesuje pomysł Gowina i zarazem nie zgłasza ona żadnego własnego, to po prostu wyborów nie chce. Teza, że wybory można przełożyć przy pomocy stanu wyjątkowego, jest nieprawdziwa, o ile rzeczywiście nie chcemy złamać konstytucji i narazić ludzi na jeszcze większe ryzyko zarażenia, bo na jesieni, kiedy skończy się okres zakazany przez stan wyjątkowy, epidemia najprawdopodobniej wróci. Kiedy więc wybierać prezydenta? Patrząc na realne działania opozycji – najlepiej nigdy. Na pewno nie w najbliższym czasie. Czym grozi brak prezydenta? Całkowitym paraliżem państwa. Marszałek Sejmu zgodnie z konstytucją nie będzie mogła go zastąpić po 6 sierpnia, czyli nie będzie miał kto podpisywać ustaw, w tym tych dotyczących wyborów prezydenckich. Państwo bez procesu legislacyjnego zacznie się po prostu sypać. Kryzys gospodarczy zamieni się w katastrofę, a poszczególne instytucje państwa zaczną podlegać erozji. Może dojść do niewyobrażalnej tragedii na wielu polach. PiS nie ma więc wyjścia i jeżeli opozycja natychmiast nie zgodzi się na zmianę konstytucji, musi te wybory przeprowadzić. Senat robi, co może, żeby do nich nie doszło, ale po takim typie jak marszałek Grodzki i po tych, którzy go tam popierają, naprawdę nie można się wiele spodziewać.

Jeszcze ciekawsza jest batalia o Sąd Najwyższy. Ustępująca prezes Małgorzata Gersdorf nie zwołała w przewidzianym ustawowo czasie posiedzenia sądu, który miał wybrać kandydatów na jej następcę. Na szczęście znowelizowana ustawa o Sądzie Najwyższym przewidziała taką możliwość i prezydent może wyznaczyć kogoś, kto przeprowadzi wybór. Problem w tym, że wedle oświadczeń obecnych władz SN, oni mają w nosie obowiązującą ustawę i sami sobie wyznaczą następcę. Ma nim zostać kapitan Iwulski, delegowany do Sądu Najwyższego przez komunistyczne służby wojskowe. Sytuacja jest absurdalna, bo prawo jest jasne i nikt go nie zanegował. Nawet TSUE. Być może więc będzie dwóch prezesów Sądu Najwyższego: jeden legalnie wyznaczony przez prezydenta, a drugi samozwańczy wojskowy esbek. Po co ten cyrk? Żeby coś, co nazwie się Sądem Najwyższym, podważyło wybory prezydenckie. Wprawdzie nawet obecna prezes nie ma do tego uprawnień (bo ma się zajmować tym osobna izba SN), ale już były próby przypisania możliwości wyboru Izby. Co tam prawo, zdrowy rozsądek, demokracja… TVN uzna, Moskwa i Berlin na pewno. Mają już pod tym względem doświadczenie.

Tomasz Sakiewicz

„Gazeta Polska” nr.17, data: 22.04.2020.