Trump nie da spokoju ani Bidenowi, ani jego administracji, ani zblatowanym establishmentom demokratycznemu i republikańskiemu. Stoi za nim ponad 70 milionów wyborców.” – mówi w rozmowie z nami Grzegorz Górski, prof. Toruńskiej Szkoły Wyższej – Kolegium Jagiellońskiego. – „Dla Amerykanów najbliższe cztery lata nie będą czasem prosperity, ale czasem „krwi, potu i łez”. To będzie podstawowe paliwo dla Donalda Trumpa.”


Tomasz Poller: Od dłuższego czasu większość komentatorów zastanawia się nad kwestią, na ile polityka Stanów Zjednoczonych, także w kontekście Polski, pod rządami Demokratów będzie zdeterminowana przez ideologię, na ile zaś przez pragmatyzm. Ze swojej strony zapytałbym Pana Profesora, właśnie w tym kontekście, co zmiana władzy za oceanem może konkretnie oznaczać dla projektu Trójmorza. Poparcie dla tej inicjatywy za rządów Trumpa było wyraźne.

Grzegorz Górski: Problemem polityki amerykańskiej w świecie od długiego czasu jest to, że nie posługuje się ona żadnymi oczekiwanymi przez kraje mniej rozwinięte narzędziami. Amerykanie zajmują się bowiem od ponad ćwierć wieku przede wszystkim propagowaniem ideologii - dystrybuują prezerwatywy i środki antykoncepcyjne, „uświadamiają” innych, jak należy dbać o prawa homoseksualistów i innych grup LGBT, pouczają jak niszczyć własną tradycję aby być „nowoczesnym”, a jak ktoś za bardzo oponuje, to wysyłają swoich marines. USA które wygrały „zimną wojnę” i śmiertelne starcie z komunistycznym Związkiem Sowieckim głosząc przewagi wolnego świata i wolnej gospodarki, od ponad ćwierć wieku stały się same forpocztą ideologicznej ekspansji. Choć za prezydentury Trumpa nacisk w tej sferze osłabł, to już słyszymy, że nowa administracja rzuci się w to ideologiczne szaleństwo z całą mocą. Na tym tle zainteresowanie administracji Donalda Trumpa inicjatywą Trójmorza i wsparcie jej środkami finansowymi, było czymś wyjątkowym. Zdawało się zwiastować, że polityka amerykańska szuka możliwości reorientacji. Obawiam się niestety, że administracja Bidena, choć być może na poziomie werbalnym będzie wykonywać gesty poparcia, to jednak będzie to dla niej zagadnienie trzeciorzędne.

 

Istotne znaczenie dla naszego kraju a także dla wspomnianego wątku Trójmorza mają relacje amerykańsko niemieckie. Z jednej strony, choćby ze względów ideologicznych, można by się spodziewać pewnej zgodności między partnerami w Waszyngtonie i Berlinie. Z drugiej, istnieją tutaj ostre tarcia, choćby w kwestii Nord Stream 2 czy, przeforsowanej przez Niemcy umowy UE-Chiny, będącej de facto umową niemiecko chińską. Jak zatem relacje amerykańsko niemieckie mogą się kształtować w praktyce? I co może stąd wyniknąć dla Polski?

Z Demokratami i z samym Bidenem jest ten problem, że przez ostatnie cztery lata, a zwłaszcza przez ostatni rok, ogłaszali tyle sprzecznych komunikatów, że naprawdę nie wiadomo jak będzie wyglądać ich polityka. Zasadniczo to co robili i mówili, sprowadzało się do totalnego kwestionowania każdego posunięcia Trumpa. Do tego pełno tam było ideologicznych uwarunkowań, stąd była to po prostu bezładna paplanina. I to jest wielki problem, bo nikt nie może być dzisiaj elementarnie pewny tego, czego można się spodziewać po tej administracji. Jeśli poważnie traktować enuncjacje wpływowych ośrodków opiniotwórczych tej partii, to należy się spodziewać jakiejś próby reaktywacji roli Niemiec w polityce amerykańskiej w Europie. Jest to związane z koniecznością skoncentrowania wysiłków amerykańskich w Azji, a to wiąże się z poluzowaniem ich obecności w Europie. Niemcy - jak naiwnie sądzą Demokraci - mieliby spinać Europę w transatlantyckiej wspólnocie. Tyle tylko, że Niemcy już wystarczająco dobitnie pokazali, że nie interesuje ich taka rola i prą do samodzielnego kierowania Europą, w imię swoich partykularnych interesów. Administracji Bidena będzie bardzo ciężko opanować ten niemiecki pęd do mocarstwowości. Tym bardziej, że Niemcy aby zmaterializować ten swój ponad stuletni sen, są gotowi wbrew Ameryce współpracować i z Rosją i z Chinami.

 

Trudno nie zadać pytania o polityczną przyszłość Donalda Trumpa. Demokraci, decydując się przed kilkoma dniami na rozpoczęcie procedury impeachmentu wobec niego (a równocześnie wiedząc, że nie da się jej przeprowadzić przed inauguracją Bidena), kalkulowali chyba, że w ten sposób pozbawią go możliwości kandydowania w kolejnych wyborach. Skoro tak, to zapewne uznają go za nadal niebezpiecznego gracza...

Donald Trump zadeklarował, że chce kandydować w wyborach w 2024 roku. Ale czy tak będzie, to nie jest pewne. Trump po prostu nie musi tego robić. Zapewne jednak podejmie tę decyzję ostatecznie po wyborach w 2022 roku. Sądzę że spróbuje on przeforsować w tych wyborach odpowiednio dużą ilość swoich protegowanych z szeregów republikańskich, a przy okazji pozbyć się łże - republikanów pokroju Roomneya. Jeśli mu się to uda - a to jest warunek względnie spokojnego przejścia przez prawybory republikańskie - to wtedy z pewnością wróci do gry. Dlatego nie tylko demokraci drżą na myśl takiego scenariusza. Tak samo zachowuje się skompromitowany waszyngtoński establishment republikański. Im nie zależy ani na Trumpie, ani w ogóle na prezydenturze - wolą dla realizowania swoich interesów - być w opozycji, bo wtedy mogą coś ugrywać. Taki jest Waszyngton. Tak czy inaczej, Trump nie da spokoju ani Bidenowi, ani jego administracji, ani zblatowanym establishmentom demokratycznemu i republikańskiemu. Stoi za nim ponad 70 milionów wyborców. Oni głosowali za nim, a nie przeciw Bidenowi czy przeciw demokratom. A jedynym spoiwem zaplecza Bidena, była niechęć czy wręcz nienawiść do Trumpa. Tylko że teraz rządzi Biden, a można założyć w sposób niemal pewny, że dla Amerykanów najbliższe cztery lata nie będą czasem prosperity, ale czasem „krwi, potu i łez”. To będzie podstawowe paliwo dla Donalda Trumpa.