Zmasakrowanie przez amerykańskie lotnictwo i artylerię rosyjskich najemników w prowincji Deir al-Zor to sygnał dla Kremla, że USA nie pozwolą na przekroczenie pewnych „czerwonych linii” w Syrii. To element walki o powojenny porządek w kraju, nie tylko jeśli chodzi o polityczny podział, ale również dostęp do bogatych zasobów ropy i gazu. Dla Władimira Putina to cios, który już zakłócił poważnie jego kampanię wyborczą. Należy oczekiwać w związku z tym rosyjskiej reakcji, także siłowej. Niekoniecznie jednak w Syrii, ale na przykład w Donbasie.

Amerykańskie samoloty i artyleria zbombardowały 7 lutego w prowincji Deir al-Zor oddziały proasadowskie, gdy te, około pół tysiąca ludzi, uderzyły na bazę będącą siedzibą sił kurdyjsko-arabskiej koalicji SDF i ich amerykańskich instruktorów. Według różnych danych, zginęło od 100 do 200 osób. Wielu z nich, jeśli nie większość, to Rosjanie. Oświadczenie resortu obrony Rosji, że w tym rejonie nie było żadnego rosyjskiego żołnierza jest oczywiście prawdą. Bo to nie było regularne wojsko, ale najemnicy szkoleni przez GRU za państwowe pieniądze. Nie do końca wiadomo, co robili właśnie w tym rejonie. Wiele wskazuje na to, że nasila się rywalizacja o złoża ropy i gazu w Deir al-Zor. Większość kontrolują Kurdowie wspierani przez USA, ale Asad i Rosjanie też mają chrapkę na te bogactwa. Warto zwrócić uwagę, że w tygodniu, w którym doszło do rzezi najemników, rosyjskie Ministerstwo Energii podpisało z rządem w Damaszku umowę ws. „odbudowy, modernizacji oraz budowy nowych urządzeń energetycznych w Syrii”. Minister Aleksandr Nowak mówił, że to rodzaj mapy drogowej zaangażowania Rosji w odbudowę energetyki syryjskiej, nie tylko w obszarze energii elektrycznej, ale też ropy i gazu. W tym kontekście łatwiej zrozumieć obecność rosyjskich najemników we wschodniej Syrii. Trzeba przypomnieć, że ich początki w Syrii związane są właśnie z ochroną instalacji naftowych i gazowych (Korpus Słowiański w 2013 r.).

Bezwzględne rozprawa z napastnikami, którzy ośmielili się uderzyć na amerykańskiego sojusznika SDF, to także ważny sygnał dla Turcji. Ankara po rozpoczęciu ofensywy na kurdyjską enklawę Afrin niemal wprost groziła Amerykanom, że zaatakuje Manbidż nie zważając na to, czy są tam jacyś amerykańscy doradcy wojskowi. Krwawa łaźnia urządzona Rosjanom powinna spowodować, że Turcy zastanowią się dwa razy, zanim podejmą decyzje zagrażające pozycjom wspieranej przez USA kurdyjsko-arabskiej koalicji SDF.

Rzeź w Deir al-Zor oznacza bardzo duże kłopoty wewnętrzne dla Putina. W rosyjskich mediach społecznościowych i mediach niezależnych, jak też w środowiskach najemników oraz weteranów wojen w Donbasie i Syrii ogromne oburzenie wzbudził fakt, że najemnicy zostali zostawieni sam na sam z amerykańską supernowoczesną bronią. Co więcej, niedźwiedzią przysługę kolegom z Moskwy zrobili amerykańscy wojskowi ujawniając, że podczas nalotu na kolumnę byli w stałym kontakcie (via specjalna gorąca linia) z Rosjanami. Tak więc rosyjskie dowództwo doskonale wiedziało o ataku na najemników, choć oczywiście nic nie zrobiło by ich ratować. Pytanie, czy rodaków w ogóle uprzedziło, ci im grozi ze strony Amerykanów? Być może z tą wizerunkową katastrofą związane są zawirowania w kalendarzu politycznym Putina. Odwołano większość spotkań i wyjazdów. Należy spodziewać się jakiejś zdecydowanej siłowej odpowiedzi Rosji, jednoznacznego sygnału pod adresem USA. I to niekoniecznie w Syrii, możliwe, że może to nastąpić choćby na Ukrainie. Niewykluczone, że niedawne ostrzeżenie Petra Poroszenki o licznych oddziałach rosyjskich w rejonie Donbasu może wynikać z obaw Kijowa, że za syryjskie upokorzenie Moskwa odegra się na Ukrainie.

ZA: WARSAW INSTITUTE

dam