Chodzi oczywiście o Alternatywę dla Niemiec (AfD). Partia powstała w 2013 roku jako tzw. „partia profesorska” – zajmowała się głównie tematami ekonomicznymi, i to w akademickim, mało interesującym wyborców stylu. Nic dziwnego, że w pierwszych wyborach do Bundestagu, jeszcze w samym 2013 roku, otrzymała tylko 4,7 procent poparcia. Jednak dwa lata później Merkel otworzyła niemieckie granice, a Alternatywa z partii profesorskiej przekształciła się w jedyną w kraju siłę, która mówi otwarcie o problemach z imigrantami. Dzisiaj ugrupowanie pod kierunkiem Alice Weidel i Tino Chrupalli ma poparcie na poziomie nawet 26 procent – tyle samo co chadecka CDU albo nawet nieco więcej. Gdyby nie wpuszczenie do RFN mas muzułmanów, nigdy by do tego nie doszło – i w tym sensie Angela Merkel może śmiało dodać utworzenie AfD do listy swoich „osiągnieć”.

Bo dekadę po Merkelowym „Wir schaffen das” Niemcy mają gigantyczny problem. Okazało się, że krytycy masowej migracji mieli od początku rację. Po pierwsze, przestępczość – napływowa ludność jest w RFN niezwykle skora do łamania prawa. W 2013 roku imigranci stanowili 24 proc. wszystkich skazanych. W 2023 roku – już 39 procent. Tak naprawdę wśród przestępców jest ich jeszcze więcej, tyle, że nie ma tego jak wykazać – bo znaczna część przybyszów w szybkim tempie otrzymała obywatelstwo. Statystyki pokazują, że spośród miliona wpuszczonych przez Merkel w latach 2015-2016 już 180 tysięcy (sic) zostało zrobionych obywatelami RFN!

Drugim problemem jest oczywiście islamizacja. Niemieckie służby od lat są w stanie podwyższonej gotowości – muszą nieustannie monitorować dżihadystów, a to przecież nie zawsze się udaje. Zamachy z użyciem noża czy samochodu zdarzają się za Odrą regularnie. Nic dziwnego: dziś wylęgarnią fundamentalistów są już nie tylko radykalne meczety czy więzienia, ale nawet… szkoły. Według miarodajnych badań ponad 70 proc. islamskich uczniów w niemieckich szkołach uważa, że szariat ma pierwszeństwo nad konstytucją RFN. Kiedy trafią na ekstremistyczne treści w sieci albo pod skrzydła radykalnego imama, przepis na katastrofę jest gotowy.

Wreszcie nieusuwalnym problemem są koszty. Trudno je policzyć. Niemcy oficjalnie szacują, że rocznie wydają na imigrantów około 30 mld euro. Chodzi jednak o typową „obsługę”, jak zapewnienie środków do życia, mieszkania, pomoc w edukacji. Tak naprawdę trzeba byłoby jeszcze podwyższyć tę kwotę – choćby o pieniądze przeznaczane na służby, policję i sądownictwo. Tego nikt nie robi, faktyczna skala wydatków nie jest zatem znana, poza tym – że chodzi o gigantyczne sumy, silnie obciążające budżet. Kraj jest tymczasem w złej sytuacji gospodarczej. Trump nałożył cła, Chińczycy mają własne samochody elektryczne i niemiecka branża motoryzacyjna powoli się zwija. Setki tysięcy niewykwalifikowanych pracowników z Syrii i Afganistanu nie są tu żadną pomocą.

Jedno w tym wszystkim jest pocieszające: że Polacy w 2015 roku powiedzieli kategoryczne „nie” planom Merkel, która chciała rozdysponować swoich imigrantów po całej Europie. Rząd Platformy Obywatelskiej chciał oczywiście na to przestać, ale reakcja wyborców była jednoznaczna. Dziś i Polacy borykają się z problemem migracji. Nad Wisłę przyjechało wielu zagranicznych pracowników, często również z dalekich kierunków. Skala tego wyzwania jest jednak nieporównywalnie mniejsza od tego, z czym mierzą się „ubogaceni kulturowo” Niemcy. Oby tak pozostało już zawsze.

Rozwiązania problemów, które na RFN sprowadziła Angela Merkel, nie ma i prawdopodobnie nigdy już nie będzie. W kolejnych latach po otwarciu granic z 2015 nie wprowadzono przecież żadnej znaczącej korekty polityki migracyjnej. Przybysze nadal napływali, funkcjonowało prawo o łączeniu rodzin. Dziś miliony muzułmanów są już dość trwałym elementem niemieckiego życia publicznego. Mówi się o deportacjach, ale jak deportować obywateli – a przecież, jak wskazałem wyżej, znacząca część „uchodźców” to formalnie już Niemcy? Tego się praktycznie rzecz biorąc zrobić nie da. Merkel zaszkodziła własnemu państwu i całej Europie, z takim dziedzictwem przejdzie do historii.

My możemy mieć nadzieję, że do historii jak najszybciej przejdą też jej dawni poplecznicy – na czele z Donaldem Tuskiem. Wydaje się, że tak się faktycznie stanie. Nieudolny i słaby premier nie ma już dziś tego wsparcia w Berlinie, którym cieszył się kiedyś; a bez tego wsparcia niewiele przecież zdziała – nie wiem nawet, czy załatwi sobie jakąś ciepłą posadkę w Brukseli. Skompromitował się tak bardzo, że chyba nawet to może być problemem.

Paweł Chmielewski

Autor jest publicystą portalu PCh24.pl