Jarosław Kaczyński tuż po przegranych w 2011 r. wyborach parlamentarnych zadeklarował, że niebawem w Warszawie „będzie Budapeszt”. Odtąd dla części komentatorów Viktor Orbán i jego partia Fidesz stały się papierkiem lakmusowym tego, co może stać się nad Wisłą z chwilą zwycięstwa wyborczego Prawa i Sprawiedliwości.

Dwie historie, dwa pragmatyzmy

Ścieżki polityczne Orbána i Kaczyńskiego wykazują zarówno znaczne różnice, jak i pewne podobieństwa. Ten pierwszy był bacznym obserwatorem przesunięć na węgierskiej scenie politycznej. Dość szybko zrozumiał, że wobec aliansu dawnych sił opozycji liberalnej z postkomunistami oraz śmierci pierwszego niekomunistycznego premiera Józsefa Antalla wytworzy się próżnia po prawej stronie. Wiedział też, że jakiekolwiek marzenia o wygranej były skazane na porażkę bez odpowiedniego zaplecza kapitałowego, instytucjonalnego i medialnego.

Dominacja lewicy w mediach jaskrawo dowodziła, że bez rewolucji w tej sferze nie będzie możliwy żaden przełom. Stąd już w tamtym czasie, to jest przed wyborami w 1998 r., Orbán uruchamia machinę analityczną. Ekspertyzy, projekty i raporty mają ułatwiać wdrożenie programu suwerennych Węgier i wprowadzenie państwa do struktur zachodnich przez konserwatywną ekipę. Wytrwała praca procentuje i daje mu pierwsze zwycięstwo wyborcze.

W podobnym czasie Kaczyński wydaje się raczej tonąć wraz z całą prawicą w grzęzawisku animozji i sporów. Kiedy idea chadeckiego Porozumienia Centrum dobiega kresu, a pojawia się konfederacyjna w swej istocie i logice działania Akcja Wyborcza Solidarność, Kaczyński wciąż szuka dogodnego dla siebie miejsca. Wciąż jest jednym z wielu, nie rozgrywa, pozostaje w cieniu przeźroczystości Buzka i nieskuteczności Krzaklewskiego.

Nieco paradoksalnie na przełomie tysiąclecia mamy więc do czynienia z dwiema zasadniczo odmiennymi logikami rozwoju politycznego życia. Po pierwsze, Orbán gra już w pierwszej lidze węgierskiej polityki. Jest antykomunistą i twardym politykiem podkreślającym suwerenność Węgier. Kaczyński w tym czasie stanowi zaledwie jeden z wielu prawicowych atomów zderzających się w pustej przestrzeni z innymi ciałami.

Po drugie, węgierski premier już wtedy staje się inkluzywny, przyciąga kapitał, środowiska, dziennikarzy. Kaczyński w tym okresie wciąż nie znajduje partyjnej formy, którą mógłby wypełnić reformatorską treścią.

Orbán wyraźnie ewoluuje, przechodzi kolejne stadia politycznego rozwoju. Z młodego opozycjonisty staje się kluczowym graczem po prawej stronie, a z czasem premierem rządu, który wprowadza Węgry do NATO i czyni kroki ku integracji z UE. Kaczyński odwrotnie – ze zręcznego sterownika systemu na początku lat 90. doznaje regresu, z czasem wypada z życia parlamentarnego. Coraz bardziej politycznie osamotniony, podzielający los rozbitej prawicy, staje się raczej przedmiotem wydarzeń niż ich kreatorem.

Na początku nowego wieku następują dwie dość zaskakujące okoliczności, potwierdzające doniosłość przypadku jako czynnika przełomowego. Zmieniają one polityczne kariery zarówno Kaczyńskiego, jak i Orbána.

W wyborach parlamentarnych 2002 r. Orbán wbrew pozytywnym sondażom przegrywa starcie z socjalistami. To dotkliwa porażka, dowód na brak czujności. Zrozumie wówczas, że bez konsolidacji prawej strony nie będzie w stanie odbudować potencjału władzy.

Tymczasem sposobność do wyjścia z politycznego letargu dla Jarosława Kaczyńskiego pojawia się wraz z nominacją Lecha Kaczyńskiego na ministra sprawiedliwości. Zdobyta wówczas popularność pozwala na snucie planów założenia nowej formacji. W chwili, gdy jasne staje się, że AWS zmierza po równi pochyłej ku upadkowi, bracia Kaczyńscy znajdują wreszcie partyjną formę politycznego zaistnienia.

Różnice i podobieństwa

Te dwa sposoby odrodzenia się najlepiej oddają różnice i podobieństwa losów Orbána i Kaczyńskiego. Ten pierwszy działa w dużo bardziej stabilnych, przewidywalnych warunkach ustrojowych. Buduje politykę, prowadząc ugrupowanie po czteroletnim doświadczeniu władzy. System partyjny, promujący dominację największych formacji, sprzyja ugruntowaniu wpływów i rozbudowie struktur.

Kaczyński, kiedy już wyczuje koniunkturę na nowe ugrupowanie parlamentarne, staje się jednym z pretendentów. Prawdziwy przełom nadejdzie dla niego dopiero z chwilą korupcyjnej kompromitacji III Rzeczypospolitej i jej elit.

To pokazuje zasadniczą różnicę w rzeczywistościach politycznych, w jakich funkcjonują opisywani politycy. Z jednej strony pewna domknięta węgierska całość, ograniczająca skuteczność ekstremalnych secesjonistów z większych partii (zarówno z prawa, jak i z lewa). Z drugiej, wbrew pozorom dynamiki wydarzeń z czasów ekipy Millera, system składający się na „zdziecinniałą Polskę”, przerywany incydentalnymi momentami olśnień i zrywów.

Orbán rozgrywa partie w potężnej skali – mobilizuje wiele kręgów obywatelskich. Te różnego rodzaju małe ugrupowania, drobne środowiska, wciąga w orbitę Fideszu. Już w 2002 r. jest w stanie jednorazowo skrzyknąć pół miliona demonstrantów. Działania prezesa PiS to wciąż bardziej intelektualna kalkulacja, opozycyjna aktywność i gabinetowy dobór najwierniejszych współpracowników. Jeden wzywa do „odwagi bycia wielkimi”, drugi misternie tworzy środowisko, z gdzieś zaledwie migoczącą na horyzoncie szansą na skoncentrowanie prawicy.

To, co z pewnością łączy obydwie postaci, to faktyczne działanie na rzecz równoważenia systemu. Wierne wytrwanie przy antykomunistycznej postawie oznacza w istocie funkcjonowanie na zasadzie przeciwwagi dla postkomunistycznych wpływów. Jeśli za kryterium demokratyczności systemu przyjąć względną równowagę sił politycznych, to Kaczyński i Orbán z pewnością muszą uchodzić za głównych demokratów.

Jednocześnie nieco paradoksalnie obaj postawią na jedynowładztwo. W tym wypadku paralela jest dość czytelna – zebranie sił konserwatywnych, narodowych, tradycjonalistycznych wymaga jedności i silnego przywództwa.

Zagrożenia

Jednak także w warstwie sposobu zarządzania partią bez trudu dostrzec można odmienności, Orbán rzadko eliminuje najbliższych współpracowników. Jeśli któryś z nich wyrośnie na zbyt duże zagrożenie, jest chwilowo odsyłany na mniej wartościowe stanowisko. Nie oznacza to jednak degradacji czy tym bardziej końca kariery. Orbán ze swoimi potencjalnymi przeciwnikami się nie rozstaje, woli ich kontrolować.

Kaczyński oswojony z brutalnymi realiami polskiej polityki toleruje w swoim otoczeniu tylko najwierniejszych działaczy. Jako przedstawiciel opozycji, od dłuższego czasu pozbawiony sposobności kształtowania polityki kadrowej państwa, stoi w pewnym sensie na straży zwartości własnego ugrupowania. Nauczony doświadczeniem – z różnym zresztą skutkiem – próbuje unikać niepewnych partnerów.

Jest więc jedna zasadnicza różnica określająca miejsce obu polityków i siłę ich wpływu na wzmacnianie państwa. Tą różnicą jest realna siła politycznych obozów. Siła mierzona nie tyle ilością wyborców, ile zakresem wpływów Fideszu i PiS na aktywność publiczną obywatela oraz penetracją środowisk tworzących instytucjonalną otoczkę partii. Orbán stworzył małe imperium instytucji, środowisk, biznesu. Nie uniknął zresztą mniej lub bardziej rzeczowych oskarżeń o relacje korupcyjne.

Szef PiS raczej stroniący od biznesowego lobby nie myślał w kategoriach budowania polityki w powiązaniu z wielkim majątkiem. Pozostało mu zatem pole idei, decydowanie o metapolityce, tworzenie pojęć, wokół których toczy się obecnie debata publiczna. To aż tyle i tylko tyle. Cena płacona za taki wybór jest bowiem ogromna – to kompletna i postępująca stagnacja państwa właściwie niemal w każdej sferze spraw publicznych, od służby zdrowia po pozycję międzynarodową Warszawy.

Strukturalne ograniczenia

Być może jeszcze istotniejsze znaczenie mają ramy prawne organizujące porządek i charakter władz w obu państwach. Wzgląd na ogólne warunki, w których toczy się polityczny spór, każe wrócić do momentu założycielskiego. Jak przekonywał w swojej książce „Nieformalna demokracja” Artur Wołek, w warunkach węgierskich doszło do swego rodzaju porozumienia liberalnej części komunistów z opozycją.

Reguła ciągłości poskutkowała ustaleniem dość przewidywalnej konstrukcji systemowej. Oblicze zmiany systemu, choć z jednej strony ograniczyło działania w zakresie lustracji i uniemożliwiało dekomunizację, wytworzyło sytuację w której obie strony budowały nową starą rzeczywistość. Pomimo różnego rodzaju kompromisów pozwoliło to na klarowne wskazanie najważniejszych podmiotów władzy.

Jak przekonuje Wołek, okrągłostołowe ustalenia w Polsce kierowały się janusową logiką uznania. Niejednoznaczność polegała na pozostawieniu części aktywów reżimowej władzy przy jednoczesnym tworzeniu zasadniczo nowych treści politycznych. Tak np. dość długo utrzymywało się przekonanie o słuszności sytuacji, w której przedstawiciele opozycji zajmują jedynie ministerialne szczeble władz. Pozostałe poziomy władzy były nietknięte.

To jest moment zawiązania węzła gordyjskiego polskiej polityki, który prowadzić będzie do logiki blokowania władz. Nieoczywistość rzeczywistych praw rządzenia prowadziła do wzajemnych walk prezydenta, rządów i parlamentów.

I choć Węgry również stawały się areną walk władz o media czy ustawy lustracyjne i rekompensacyjne, przyjęta forma transformacji ułatwiła i przyspieszyła ewolucję politycznych obozów. Pole manewru kolejnych rządów okazało się znacznie szersze, a tworzenie rządowych koalicji z konstytucyjną większością 2/3 częstsze (lata 1994, 2010).

Nasz węzeł gordyjski wyprowadził natomiast polską politykę na manowce niewydolności strategicznej i impotencji w zmaganiu z kryzysami. Węgierska ugoda, choć wątpliwa moralnie, otworzyła furtkę dla przyszłego prawdziwie decyzyjnego rządu.

Dekada Orbána

Niedzielne wybory parlamentarne na Węgrzech potwierdziły wieloletnią dominację Fideszu w sondażach popularności. Choć ostateczne wyniki będą znane dopiero w sobotę, już dziś wiadomo, że Viktor Orbán otrzymał kolejny, ogromny mandat zaufania społecznego. Wynik znacznie powyżej 40 proc. po przeliczeniu na liczbę mandatów poselskich daje realną szansę na utrzymanie konstytucyjnej większości 2/3.

Rezultat ten jest zaprzeczeniem tezy o wyborczej nieracjonalności głębokich reform politycznych. Węgry dowodzą, że postpolityczność z wszelkimi jej przywarami nie jest receptą na triumf. Stawką w grze politycznej nadal mogą być ekonomiczna suwerenność, rehabilitacja państwa czy narodowe przebudzenie.

Bartosz Światłowski

Artykuł ukazał się w nowym numerze Tygodnika "Nowa Konfederacja"