Główny priorytet amerykańskiej polityki zagranicznej to zagrożenie chińskie. Ameryka bardzo powoli budzi się i przeciera oczy. Jak to? To my tyle zrobiliśmy dla Chin, a oni są tacy? Rzucają się do gardła, podminowują Pax Americana, chcą zastąpić USA na szczycie piramidy hegemonów? Dlaczego Pekin nie gra fair? My im wszystko dajemy, a oni tylko biorą…

Jak zwykle wiele w tym naiwniactwa, wiele rzeczy można było przewidzieć. I byli tacy, którzy ostrzegali od dawna co do zamiarów chińskiej komuny, na przykład jeden z naszych profesorów płk Larry Wurtzel. Nie miał złudzeń co do czerwonych od początku. Przewidział nawet masakrę na placu Niebiańskiego Pokoju. I podkreślał, że Pekin będzie się dalej reformować gospodarczo bez równoległej liberalizacji politycznej.

Inny nasz profesor, Michael Pillsbury, również czołowy specjalista od Chin (ostatnio pochwalił go sam prezydent Trump, wywijając jego ostatnią książką przed kamerami), przez całe dekady nie doceniał chińskich zamiarów. Teraz zmienił zdanie: „Patrząc wstecz, boli mnie, że byłem taki naiwny. Każdy dobry analityk ostrożnie obstawia swoje konie albo przynajmniej zakłada, że coś może nie wyjść”. („Looking back, it is painful that I was so gullible. Any good analyst hedges his bets, or at least predicts a slight chance that things could go wrong” w: Michael Pillsbury „The Hundred-Year Marathon: China’s Secret Strategy to Replace America as the Global Superpower”, New York: St. Martin’s Griffin, 2016, s. 85).

Jego najnowsza praca to wiwisekcja chińskiej dalkosiężnej strategii. Obliczona jest na sto lat, a opracował ją Mao Tse-Tung. Celem Chin jest zdobycie pozycji hegemona globalnego kosztem USA. Pekin opiera się na strategii wypracowanej podczas Ery Wojujących Państw (475-221 przed Chrystusem). W tym czasie, w okresie podupadłej dynastii Zhu, Chiny były podzielone na szereg królestw. Najpierw 14, potem 7, następnie dwa, aż wyłonił się jeden zwycięsca – dynastia Quin.

Jednak przez setki lat każde z tych państw pretendowało do supremacji i unifikacji całego państwa. Czasami jedno z nich stawało się relatywnie silniejsze od innych, ale przez ponad dwieście lat nie udawało się takiemu primus inter pares totalnie pobić współzawodników. Następowały potknięcia, w wyniku czego państwo dominujące spadało do drugiej ligi albo nawet było niszczone.

W ramach systemu takiego współzawodnicy utrzymywali równowagę sił. Unikano bezpośredniej walki tak długo, jak to było możliwe. Preferowano otaczanie wroga systemami sojuszniczymi. Za łapówki („pomoc”, złoto, urzędy, tytuły) słabsze królestwa powoli przechodziły sekretnie na stronę najsilniejszego współzawodnika o władzę. Ten w odpowiednim momencie rzucał wyzwanie hegemonowi. Wyzwanie mogło się udać albo nie, albo też jego rezultatem mogło być przetasowanie. Hegemon spadał, zastępował go silniejszy. Albo ten, który rzucił wyzwanie, przegrywał – częściowo albo z kretesem. Możliwa była też sytuacja pata. Wszystko pozornie powracało na swoje miejsce. Dlaczego?

Otóż oprócz manewru otaczania jednocześnie w tajemnicy wykonywano ruchy kontrotaczania. Czyli gdy rzucający wyzwanie hegemonowi myślał, że ma za sobą sekretnie zbudowaną koalicję, w rzeczywistości jego koalicja była również podkupiona przez hegemona podwójnie, zmieniając sią w kontrkoalicję. Albo i nie. W zależności od rozwoju sytuacji. Taki makiawelizm przed Machiavellim. A było to oparte o stary chiński koncept potęgi zwany „szi” (shi). Jest to relatywistyczna, płynna siła tworząca sojusze. Kluczem zwykle jest udawać, że jest się słabym, tak aby otumanić przeciwnika. Jak trzeba, to udawać silnego, ale odgrywanie słabszego ma tę zaletę, że hegemon nie czuje się zagrożony.

W tłumaczeniu na język współczesny, Chiny używają starożytnej strategii „szi” w odniesieniu do świata zewnętrznego. Uważają, że trzeba otumaniać USA, grając potrzebującego słabeusza. To Mao wciągnął prezydenta Richard Nixona do zagrania chińską kartą. Chciał, aby Ameryka broniła Chiny przed Sowietami. Trzeba tylko było udawać uniżonego parweniusza, pozwalać się patronizować Waszyngtonowi. I wleje się strumień złota i broni. I tak się stało. Stany Zjednoczone zainwestowały setki billionów dolarów w Chińską Republikę Ludową. Grube pieniądzy poszły na zbrojenie Chińczyków, opłacanie im stypendiów w Harvardzie i innych szkołach, na pomoc ekonomiczną, transfer technologiczny i zastrzyki finansowe.

Większość elit amerykańskich łudziło się najpierw, że Chiny będą dobrym sojusznikiem w zimnej wojnie. A potem, po 1989 r., że zapanuje tam demokracja liberalna. Wystarczy, że wszystko im damy, staną się zamożni, a komunistyczny rząd dostrzeże, że najlepszy jest system wolności.

To czyste naiwniactwo. Chiny chętnie wyzyskały amerykańską otwartość, wykorzystały dostęp do amerykańskich rynków, wydoiły Amerykę z kasy i własności intelektualnej. Oszukały amerykańskich przedsiębiorców, aby inwestowali w Chinach, ale czysty zysk szedł do chińskich komunistów u władzy. Chiny praktykowały lenionowski NEP, a więc system merkantylny z barierami handlowymi. Zalewają Amerykę i świat tanimi produktami, które biją konkurencję nie tylko dlatego, że chińska siła robocza jest tak tania, ale również dlatego, że Pekin dostawał do niedawna preferencyjne kredyty oraz ulgi podatkowe i celne.

Tymczasem Ameryka sukcesywnie wyzbywała się swego przemysłu ciężkiego, lekkiego oraz wydobycia. Teraz jest bezrobocie w sektorach tradycyjnych, a w wielu sprawach USA musi polegać na zaopatrzeniu z Chin, w tym również jeśli chodzi o surowce strategiczne. Jednocześnie Tron Smoka otacza Amerykę systemem sojuszów, przekupuje państwa ościenne i wchodzi Waszngtonowi w paradę, od Afryki przez Azję do Ameryki Łacińskiej. Ma już swoje małe przyczółki w Europie. Pillsbury ostrzega, że sytuacja jest bardzo poważna.

USA powoli się budzi, aby sprostać temu zagrożeniu. Jednym z wybitnych przykładów jest powieść futurystyczna o III wojnie światowej. Powieść z przypisami. Autorami są pracownicy sektora bezpieczeństwa narodowego Ameryki. Jeden z nich dawał odczyty u nas w uczelni. Mówił o chińskim cyberzagrożeniu. Opowiadał też, że gry wojenne w amerykańskich uczelniach wojskowych i im podobnych zawsze pokazują dobitnie, że USA pobije w każdej sytuacji Chiny w wojnie konwencjonalnej. Ale nie w wojnie asymetrycznej, czyli takiej, gdzie stosuje się taktykę partyzancką, również w cyberprzestrzeni.

P.W. Singer i August Cole („Ghost Fleet: A Novel of the Next World War”, Boston and New York: Houghton Mifflin Harcourt, 2015) opowiadają o tym, jak Chiny zdecydowały się w ograniczony sposób uderzyć na Amerykę. Do Pekinu dołącza się Rosja. Razem atakują bazy amerykańskie w strefie Pacyfiku. Chińczycy zajmują w walkach Hawaje. Od razu powstaje tam ruch oporu, głównie oparty na miejscowym garnizonie, ale również na cywilach. Mnożą się zamachy i akty sabotażu. A nawet ataki samobójcze. Singer i Cole naiwnie wyobrażają sobie, że okupacja będzie łagodna, chociaż przyznają, że za akty oporu Chińczycy wyrżnęli w pień mieszkańców kilku wysp indonezyjskich.

Europejczycy poddali się od razu, a właściwie ogłosili neutralność i wyjście z NATO. Oprócz Anglii i Polski. Szczególnie kluczowy dla sukcesu amerykańskiej kontrofensywy jest udział ORP „Orzeł”, który odkrywa jako pierwszy nadchodzącą flotę chińską. Daje sygnał, zostaje storpedowany, ale ostrzeżeni Amerykanie rozwalają marynarkę przeciwnika. Zwyciężają również w cyberprzestrzeni i w powietrzu. Oraz odbijają Hawaje, gdzie miejscowy ruch oporu posiłkują desantowcy z polskich sił specjalnych. Co ma z tego Polska? Dostaje od Ameryki broń nuklearną. I w takiej sytuacji Rosja i Niemcy boją sięrobić inwazję na RP. 

Po wielkich bojach Ameryka wygrywa i sytuacja wraca do status quo ante. Trochę mięczackie zakończenie, no bo wypadałoby wyzwolić Chiny od komuny i popędzić kota Moskalom. Jak science fiction to science fiction.

Marek Jan Chodakiewicz

Waszyngton, DC, 30 grudnia 2018

www.iwp.edu

Intel z DC


tysol.pl