Fronda.pl: Rząd Donalda Tuska chce wprowadzenia cenzury w internecie i to z ominięciem ścieżki sądowej. W zamyśle Ministerstwa Cyfryzacji prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej miałby wydawać nakazy blokowania poszczególnych treści internetowych. Wcześniej mieliśmy z obozu władzy głosy wzywające do zablokowania platformy X na czas kampanii wyborczej czy uderzanie w opozycyjne media, jak choćby TV Republika. Czy premier Tusk zwyczajnie nie boi się, że cenzurowanie internautów po prostu nie opłaci mu się politycznie i zaowocuje wielkim sprzeciwem Polaków wobec jego rządu?

Janusz Kowalski (były wiceminister aktywów państwowych, poseł PiS): Donald Tusk chce domknąć system, ma bowiem świadomość, że społeczne poparcie dla jego rządu oraz całej Koalicji 13 grudnia spada na łeb na szyję. Warunkiem domknięcia systemu jest zwycięstwo kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich. I mówię celowo o przedstawicielu PO, a nie personalnie o Rafale Trzaskowskim, bo po gigantycznym spadku poparcia dla niego w sondażach i to na tak krótkim odcinku czasu, nie jest wykluczone, że to popierany przez Tuska Radosław Sikorski będzie już w marcu kandydatem PO na urząd prezydenta RP. I Donald Tusk po prostu kalkuluje, że wprowadzenie cenzury zwiększy szanse wyborcze kandydata jego obozu politycznego w tych kluczowych wyborach. Rządzący mówili więc najpierw o zablokowaniu platformy X czy też odebraniu koncesji Telewizji Republika. Teraz natomiast zapowiadają cenzurę w internecie, tak by treści np. z portalu Fronda.pl mogły być blokowane nawet na trzy tygodnie przez urzędników Tuska, na wniosek policji czy choćby sanepidu.

To pierwsze od 1989 roku próby faktycznego wprowadzenia cenzury i ograniczenia wolności słowa w Polsce. I to się dzieje naprawdę, to nie są żarty. Te projekty legislacyjne wychodzą z gabinetów ludzi podległych Donaldowi Tuskowi. Widać bardzo wyraźnie, jak wielkim niebezpieczeństwem dla naszego kraju byłoby zwycięstwo kandydata PO w wyborach prezydenckich. Cała bowiem strona prawicowa, narodowo-konserwatywna zostałaby administracyjnie odcięta od możliwości wypowiadania się publicznie.

Czy jednak naprawdę realny wydaje się Panu scenariusz powtórki z poprzedniej kampanii wyborczej, związany z manewrem wymiany Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na Rafała Trzaskowskiego, z tym, że to teraz prezydent Warszawy byłby tym wymienianym i to na polityka, którego Trzaskowski przecież jednak wręcz zdeklasował w wewnętrznych prawyborach?

Przyjrzyjmy się faktom. Formalnie nie mamy jeszcze nawet kampanii wyborczej, a Rafał Trzaskowski już zmaga się z tak gigantyczną utratą poparcia. Nerwowość w Koalicji 13 grudnia jest oczywiście bardzo duża, dlatego, że zdają sobie tam sprawę, iż zwycięstwo Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich oznacza de facto upadek jeszcze w tym roku rządu Donalda Tuska. A więc dla nich to walka o przetrwanie. I to bardzo dosłownie, bo ta ekipa rządząca walczy dziś po prostu o to, żeby nie pójść do więzienia. Tusk i jego ludzie mają bowiem świadomość, że zwycięstwo Nawrockiego i upadek tego rządu będzie oznaczać rozpoczęcie prawnych rozliczeń bandyterki, jaka ma miejsce od 13 grudnia 2024 roku.

Nie jest żadną tajemnicą, że Radosław Sikorski tylko czekał na taki moment. On doskonale wie, że jeśli teraz nie uda mu się wystartować w wyborach prezydenckich to już nigdy nie będzie mieć takiej szansy. I dlatego właśnie Sikorski, przy wsparciu Donalda Tuska, będzie próbował podmienić Trzaskowskiego. Polityka, który zresztą jest zwolennikiem Zielonego Ładu, ideologii klimatycznej czy gender. I Polacy ocenili prekampanię Rafała Trzaskowskiego jako fejkową. Nasi rodacy świetnie bowiem wiedzą, że Trzaskowski na potrzeby wyborcze usiłuje teraz pozować na kogoś, kim absolutnie nie jest. Usiłuje kreować się w niektórych sprawach na rzekomego konserwatystę, próbuje tańczyć i śpiewać z paniami z kół gospodyń wiejskich, mówi coś o patriotyzmie gospodarczym, podczas gdy media informują, że wspiera rosyjską spółkę gazową w Warszawie. I Polacy ten fałsz i cynizm Rafała Trzaskowskiego po prostu ocenili, stąd tak gigantyczna utrata poparcia przez niego.

Swój udział w wyborach prezydenckich na dobrą sprawę potwierdził już publicznie Grzegorz Braun. Mówi się o tym, że ten ruch Brauna, który czuje się marginalizowany w Konfederacji, jest obliczony na pewną próbę sił w wymiarze mandatu społecznego, pomiędzy nim a Sławomirem Mentzenem. Co jednak kandydowanie eurodeputowanego Brauna oznaczałoby dla całej prawej strony sceny politycznej?

Staram się zawsze w polityce myśleć analitycznie. I jako pierwszy poseł w PiS, od roku konsekwentnie powtarzam, że dla zwycięstwa kandydata popieranego przez PiS w wyborach prezydenckich, było ważne, by kandydatem Konfederacji w tychże wyborach został Sławomir Mentzen. Dlatego, że jest on w stanie dotrzeć do tych wyborców, których przynajmniej na pierwszym etapie wyborczego wyścigu nie będzie w stanie przekonać do siebie PiS. Myślę tu choćby o mieszkańcach dużych miast, o ludziach, którzy zagłosowali na Polskę 2050. Zresztą poparcie dla Sławomira Mentzena rośnie.

Dlatego deklaracja Grzegorza Brauna jest deklaracją, która ma rozbić Konfederację i osłabić wynik Mentzena. A to właśnie wynik Sławomira Mentzena na wyborczym podium w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego, de facto otwiera drogę Karolowi Nawrockiemu do zwycięstwa w drugiej turze. Wywoływanie podziałów i sztucznego chaosu w obozie prawicy, dla której poparcie rośnie, jest z pewnością na rękę obecnemu obozowi władzy. W tym sensie więc kandydatura Grzegorza Brauna jest kandydaturą, która wspiera Rafała Trzaskowskiego i Koalicję 13 grudnia. Ufam, że nastąpi tam jednak opamiętanie.

Decyzją ministerstwa kultury, uzależniony od narkotyków freak-fighter, noszący tatuaż insynuujący Janowi Pawłowi II „gwałcenie małych dzieci” - Jaś Kapela, będzie każdego miesiąca otrzymywał przez rok z kieszeni polskich podatników stypendium wynoszące 5000 zł brutto na pisanie musicalu o zakazie aborcji eugenicznej w Polsce…

Tego się nie da skomentować. To jest po prostu wstrząsający upadek polskiego państwa. Wielu młodych polskich twórców z małych miejscowości chciałoby rozsławiać nasz kraj na całym świecie i walczy o stypendia ministerialne - często jednak bezskutecznie. A dostaje je za to proaborcyjny działacz, uwikłany w narkotyki, insynuujący polskiemu papieżowi rzeczy, których nie chcę nawet powtarzać i który prezentuje sobą jakiś patologiczny przykład antykultury i cywilizacji śmierci. Opłacanie z kieszeni polskich podatników kwotą 60 tys. zł działalności kogoś takiego jest dowodem skrajnego upadku moralnego obecnej ekipy rządzącej.

Prezydent Andrzej Duda i premier Donald Tusk zawarli swego rodzaju porozumienie ponad podziałami ws. zapewnienia ochrony ściganemu za zbrodnie wojenne przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze premierowi Izraela Benjaminowi Netanjahu, podczas jego potencjalnej wizyty w Auschwitz. Jak Pan ocenia całą tę sytuację, tak otwartej jednak deklaracji stosowania przez polskie władze podwójnych standardów oraz złamania przyjętych na siebie międzynarodowych zobowiązań prawnych?

Jest kilka wymiarów całej tej sprawy, ale chciałbym nawiązać do dwóch najważniejszych. Polskie państwo powinno realizować swoje interesy wybierając najlepsze ku temu środki. Tutaj mamy jednak do czynienia z sytuacją bardzo jasno określoną w polskiej Konstytucji. Przyjmując bowiem międzynarodowe zobowiązania jesteśmy zobligowani do ich przestrzegania, w przeciwnym bowiem przypadku byłoby to złamaniem Konstytucji RP. I w tym zakresie ta cała dyskusja pokazuje słabość polskiego państwa. Przychylam się tutaj do opinii tych, którzy przekonują, że jest to przekroczenie tej granicy, której przekroczyć nie wolno – czyli złamania polskiej Konstytucji, naszego prawa i zobowiązań międzynardowych.

W tym drugim najistotniejszym wymiarze - moralnym, też jest w tej sprawie wiele znaków zapytania. Mamy co prawda do czynienia z obroną państwa Izrael przed terroryzmem, ale z drugiej strony mamy również jawne przypadki eksterminacji przez tenże Izrael palestyńskich dzieci i kobiet, której żaden katolik nie może zaakceptować.

Premier Tusk ogłosił przełom ws. ekshumacji ofiar ludobójstwa na Wołyniu. Pan z kolei stwierdził za pośrednictwem mediów społecznościowych, że nie ma w tej sprawie żadnego przełomu, lecz tylko cyniczna polityka pustych deklaracji ukraińskich władz. Co Pana zdaniem musi się stać, by taki realny przełom rzeczywiście w tej sprawie dokonał?

Polski rząd musiałby po prostu prezentować zerojedynkową postawę w tej kwestii. Na razie mamy bowiem informację, że złożony w czerwcu 2022 roku wniosek dotyczący ekshumacji polskich ofiar ukraińskiego ludobójstwa w Puźnikach został przez stronę ukraińską zaakceptowany i Fundacja Wolność i Demokracja wraz z IPN będą mogły rozpocząć tam prace ekshumacyjne. Ale czeka w kolejce również cały szereg innych wniosków, dotyczących kilkudziesięciu lokalizacji a składanych przez IPN jeszcze w 2017 roku. I w tych sprawach nie ma żadnego formalnego przełomu. Jest tutaj prowadzona pewna gra, polegająca na niesieniu pomocy politycznej ekipie Donalda Tuska przez ukraińskie władze w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich. I to jest coś, czego nie można zaakceptować, bo to po prostu próba wpływania na polską politykę wewnętrzną.

Natomiast rzeczywisty przełom w sprawie ekshumacji polskich ofiar ukraińskiego ludobójstwa nastąpi dopiero wtedy, gdy przyjdą zgody pisemne na wszystkie wnioski ekshumacyjne polskiej strony wysłane do tej pory na Ukrainę. Na razie tego przełomu nie ma. I w tym sensie nie wierzę Ukraińcom.

Zresztą mam tutaj zdanie odmienne od zdecydowanej większości polskich polityków. Jestem bowiem przeciwny łączeniu kwestii związanych z ekshumacjami z kwestiami politycznymi, dotyczącymi choćby wstąpienia Ukrainy do NATO czy Unii Europejskiej. Pochowanie po chrześcijańsku pomordowanych w ukraińskim ludobójstwie Polaków to po prostu kwestia elementarnego człowieczeństwa, a nie sprawa polityczna. I to musi zostać zrealizowane jak najszybciej. A naszym obowiązkiem narodowym jest, by się tego domagać.

Kwestią polityczną jest natomiast to, czy w interesie Polski jest w ogóle to, by Ukraina wstąpiła do NATO czy też Unii Europejskiej. Warto zresztą przypomnieć, że kiedy w 2009 roku ś.p. Lech Kaczyński intensywnie działał na rzecz integracji Ukrainy z NATO, to sojusznicy znajdującego się wówczas w obozie prorosyjskim Donalda Tuska – Niemcy i Francja, zablokowały te starania. Konsekwencje w postaci trwającej od trzech lat wojny na Ukrainie - znamy. A dziś wejście Ukrainy do NATO oznaczałoby de facto wejście państw członkowskich Paktu Północnoatlantyckiego do wojny z Rosją. Jestem temu absolutnie przeciwny.

Jeśli zaś chodzi o Unię Europejską to Polska nie ma żadnych interesów politycznych w akcesji Ukrainy do UE. A każdy, kto, jak PO czy PSL, chce integracji Ukrainy z UE, opowiada się de facto za zniszczeniem polskiego rolnictwa, przetwórstwa, przemysłu i gospodarki. Na to nie ma zgody. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem wejścia Ukrainy do Unii Europejskiej. To po prostu wbrew polskim interesom.

Bardzo dziękuję za rozmowę.