Według amerykańskiej Narodowej Służby Geologicznej (USGS) wstrząsy pojawiły się tuż po godzinie 9:00 czasu polskiego, czyli o 17:00 czasu lokalnego. Epicentrum znajdowało się około 126 km na wschód od miasta Yamada w regionie Tohoku. Trzęsienie było płytkie – hipocentrum oceniono na głębokości zaledwie 10 kilometrów pod dnem morskim.

Choć na pierwsze doniesienia o poważnych zniszczeniach było jeszcze zbyt wcześnie, władze regionalne nie zwlekały z reakcją. JMA poinformowała, że wysokość możliwej fali tsunami może sięgnąć do 1 metra, co w przypadku nisko położonych obszarów wybrzeża stanowi realne zagrożenie dla mieszkańców oraz infrastruktury rybackiej i portowej.

Służby zarządziły ewakuację najbardziej zagrożonych miejscowości, a systemy ostrzegania działają w trybie pełnej gotowości. W komunikacie podkreślono, że nawet niewielkie tsunami może przewrócić łodzie, zalać budynki w pasie przybrzeżnym i stworzyć niebezpieczne prądy wsteczne.

Wydane ostrzeżenie natychmiast przywołało w Japonii wspomnienia jednej z najtragiczniejszych katastrof naturalnych w historii kraju. W 2011 roku potężne trzęsienie ziemi o sile 9 stopni w skali Richtera wywołało gigantyczne tsunami, które zabiło prawie 16 tysięcy osób. Ponad 2,5 tysiąca uznano za zaginionych, a fala sięgająca miejscami nawet 30 metrów wdarła się dziesiątki kilometrów w głąb lądu.

Tamta katastrofa doprowadziła również do awarii elektrowni jądrowej Fukushima Daiichi, której skutki odczuwane są w Japonii do dziś. Konieczna była ewakuacja ponad 160 tysięcy ludzi, a odbudowa najbardziej zniszczonego regionu Tohoku kosztowała państwo ponad 32 biliony jenów – równowartość około 1,5 biliona złotych.