Ta zbrodnia wstrząsnęła nie tylko Poznaniem i Wielkopolską, ale i całym naszym krajem. W przededniu Sylwestra 1932 roku, ceniony kapłan, którego w przeszłości śmierć nie zdołała dosięgnąć ani na froncie zachodnim I wojny światowej, ani w trakcie bohaterskich zmagań Powstania Wielkopolskiego, ani też wreszcie podczas walki z bolszewickimi hordami - zginął zabity przez własnych rodaków w pobliżu poznańskiej Katedry tuż po tym, gdy udzielił jałmużny proszącym go o wsparcie osobom, spiesząc jednocześnie z posługą do chorego.

Urodzony 7 lipca 1897 roku w Orchowie pod Mogilnem Zygmunt Masłowski uczył się najpierw w pregimnazjum w Trzemesznie, a następnie w gimnazjum w Gnieźnie, gdzie w 1916 roku zdał egzamin maturalny. Krótko potem wchłonął go zachodni front I wojny światowej. Potem była też walka w Powstaniu Wielkopolskim i obrona Ojczyzny przed nawałą bolszewicką.

W wieku 22 lat Masłowski podjął decyzję o zamienieniu wojskowego munduru oficerskiego na strój duchowny. Formację w seminarium duchownym zwieńczyły święcenia kapłańskie 22 grudnia 1923 roku. Po posłudze duszpasterskiej w Ostrowie Wielkopolskim i Wolsztynie, w sierpniu 1931 roku Zygmunt Masłowski trafił do Poznania, gdzie wykładał w żeńskim seminarium nauczycielskim im. J. Słowackiego. W stolicy Wielkopolski mieszkał na co dzień na tzw. wikariacie w pobliżu poznańskiej Katedry w budynku przy brukowanej uliczce Lubrańskiego.

30 grudnia 1932 roku popołudniową porą ks. prof. Zygmunt Masłowski powrócił do Poznania z Torunia, gdzie wziął udział w uroczystościach pogrzebowych swojej ciotki. Stosunkowo młody przecież kapłan nie miał już wówczas ani matki, która zmarła trzy lata przed jego prymicjami, ani też ojca - który jako leśnik został zastrzelony przez kłusownika zaledwie kilka dni przed święceniami kapłańskimi jego syna. Rodzinne gospodarstwo rolne, na którym ks. Masłowski się wychował – uległo natomiast spaleniu.

Gdy kapłan wracał do swojego mieszkania przy ul. Lubrańskiego 2, drogę zastąpiło mu dwóch młodych mężczyzn prosząc o wsparcie finansowe. Ks. Masłowski swoim zwyczajem, podzielił się z proszącymi pieniędzmi, a następnie wszedł na pierwsze piętro budynku, w którym mieszkał.

Zmęczony zapewne podróżą ksiądz odłożył bagaż i pakunki, które miał ze sobą, ale na jakikolwiek odpoczynek po wejściu do mieszkania nie było czasu. Na swoim biurku znalazł bowiem karteczkę z informacją, że jest pilnie proszony z posługą duszpasterską do jednego z chorych parafian, którego zresztą dobrze znał.

Ks. Masłowski wyszedł więc z mieszkania i udał się w kierunku pobliskiej dzielnicy Śródka. Jednak już po przejściu kilkunastu może kroków znów natknął się na wspomnianych dwóch mężczyzn, którym zaledwie kilka chwil wcześniej udzielił wsparcia. „Nie zdawał sobie sprawy, że idzie w objęcia śmierci” – napisze relacjonując całą sprawę w styczniu 1933 roku „Przewodnik katolicki”.

Tym razem proszący byli już nieco bardziej nachalni i zażądali większej kwoty, aniżeli poprzednio.

Ten moment okazał się być decydujący dla dalszych losów całej trójki. Jednak w piątek 30 grudnia 1932 roku ok. godz. 17.30, gdy na słabo oświetlonym wówczas gazowymi latarniami poznańskim Ostrowie Tumskim, gdzie jak powie pół wieku później papież Jan Paweł II – „zaczęła się Polska”, panował już zmrok, ks. Zygmunt Masłowski nie mógł jeszcze wiedzieć, kim byli dwaj młodzi ludzie, tak bezwzględnie domagający się od niego pieniędzy.

A kim byli?

Pochodzący spod Częstochowy 24-letni Bronisław Bednarczyk, pozostający od 5 lat bez pracy, był czterokrotnie w przeszłości karanym za włóczęgostwo i raz za kradzież mężczyzną, bez stałego miejsca zamieszkania. Odbywanie ostatniej ze swych kar więziennych ukończył zaledwie cztery miesiące przed opisywanym spotkaniem na ulicy z ks. Masłowskim.

Natomiast starszy o trzy lata od Bednarczyka, a urodzony w Solcu, koło Środy Wielkopolskiej Jan Grelka, był z kolei znanym włamywaczem, również bez stałego miejsca zamieszkania i do tamtej pory aż trzynastokrotnie skazywanym przez sądy za rozmaite przestępstwa. Wolnością po wyjściu z więzienia cieszył się zaledwie od dwóch tygodni.

Bednarczyk i Grelka już dwa dni wcześniej, 28 grudnia uzgodnili, że dokonają napadu rabunkowego na któregoś z kapłanów na Ostrowie Tumskim. Wystawali więc po zmroku w pobliżu poznańskiej Katedry i zaczepiali przechodzących tamtędy samotnie księży, domagając się wsparcia finansowego. Swojego ostatecznego argumentu w postaci rewolweru, którym dysponował Bednarczyk, otrzymawszy go wcześniej od jednego z paserów w zamian za trzy skradzione rowery - na razie jednak nie odważyli się użyć, czekając na stosowną okazję.

Ta, w ich przekonaniu nadarzyła się właśnie we wspomniany piątek, przedostatniego wieczoru roku 1932, kiedy to ks. Zygmunt Masłowski spieszył z posługą do chorego.

Zdarzenia rozegrały się błyskawicznie i wywarły nieodwracalne piętno na dalszych losach całej trójki uczestników tych dramatycznych chwil. Według tego, co ustalili później na podstawie zeznań zarówno sprawców, jak i świadków śledczy, Jan Grelka podszedł do kapłana i zażądał wydania portfela, wyrywając go ks. Masłowskiemu. Duchowny zadziwiony postawą napastników zapytał ich, dlaczego go okradają, skoro on chce udzielić im jałmużny, potem próbował się bronić i zaczął wzywać pomocy. W reakcji na to Grelka krzyknął do stojącego kilka metrów od szamoczącej się dwójki Bednarczyka: „Wal Bronek!”. Drugi z przestępców wyciągnął więc rewolwer i strzelił do kapłana. Kula przebiła tętnicę szyjną, ks. Zygmunt Masłowski osunął się na ziemię i zalał krwią a przestępcy z łupem w wysokości 70 zł, co stanowiło mniej więcej połowę ówczesnej średniej płacy w Polsce, uciekli na pobliskie pola w kierunku torów kolejowych.

Do postrzelonego duchownego dobiegła krótko potem gospodyni jednego z księży zamieszkujących Ostrów Tumski, udająca się właśnie na zakupy i zaalarmowała wikariuszy mieszkających w tym samym, co ks. Masłowski domu. Jeden z księży przybiegł na miejsce i udzielił konającemu ostatniego namaszczenia, a będący byłym oficerem wojska polskiego duchowny kilka chwil później zmarł. Wezwana na miejsce karetka nie była już w stanie uratować jego zgasłego życia. Ks. Masłowski zginął zaledwie kilka dni po 9. rocznicy swoich święceń kapłańskich, spiesząc z posługą do chorego i trzymając w ręku monetę, którą chciał ofiarować swoim mordercom…

Tymczasem przestępcy przedostali się na Stare Miasto, gdzie ponad połowę zrabowanej ks. Masłowskiemu kwoty przeznaczyli na zakup nowych ubrań przy ul. Klasztornej. Następnie zjedli kolację w restauracji przy ul. Rybaki i udali się do kina „Słońce” na czeski film. Noc spędzili w dworcowej poczekalni, a rano o godz. 6 wyjechali pociągiem z Poznania w kierunku Sulęcinka w powiecie średzkim, gdzie u rodziców Grelki spędzili Sylwestra i Nowy Rok.

Gdy okupione życiem zastrzelonego kapłana pieniądze się skończyły, mordercy wieczorem 2 stycznia wrócili do Poznania, gdzie planowali już dokonać kolejnego spektakularnego napadu jednego z poznańskich kupców przy ul. św. Marcin.

Po drodze jednak nie próżnowali i grożąc bronią okradli nieopodal wsi Murzynówko na kwotę 49 zł  Leona Liedtke, zabierając mu również zegarek i odgrażając się, jak zeznał później w śledztwie poszkodowany, że „takiego jednego klechę”, który nie chciał im wydać pieniędzy kilka dni wcześniej, „załatwili”.

W drugim dniu nowego, 1933 roku, ok. godz. 21 Grelka i Bednarczyk byli już znów w poznaniu, na kolejowym dworcu zachodnim. Tam jednak krótkotrwały fart ich opuścił, ponieważ do kontroli próbował zatrzymać obu mężczyzn patrol policji. Przestępcy rzucili się do ucieczki w kierunku Parku Wilsona i dzielnicy św. Łazarz. Przy ul. Śniadeckich zostali jednak złapani przez policjantów oraz przechodniów, który pomogli ująć uciekających.

Podejrzanych przewieziono późnym wieczorem na komendę policji przy Pl. Wolności i tam poddano wnikliwemu przesłuchaniu. Symbolicznym zdawał się być fakt, że sprawców ujęto w wigilię pogrzebu ich ofiary.

A pogrzeb ks. prof. Zygmunta Masłowskiego, który odbył się we wtorkowe przedpołudnie 3 stycznia 1933 roku był, jak opisywała lokalna prasa - „wielką manifestacją ludności całego Poznania”. Uroczystościom przewodniczył biskup Walenty Dymek a w kondukcie pogrzebowym podążało za trumną ś.p. ks. Masłowskiego łącznie 114 kapłanów, brat zabitego księdza wraz z rodziną oraz nieprzeliczony tłum, wypełniający poznańskie ulice i place na trasie przemarszu konduktu z kościoła Jezuitów przy ul. Szewskiej aż na nieistniejący już obecnie cmentarz przy ul. Bukowskiej (kapłan spoczywa obecnie w grobie na cmentarzu przy ul. Samotnej).

„Drogi księże profesorze, nieodżałowany kolego i przyjacielu. Żegna cię całe społeczeństwo nasze, czyniąc to w poczuciu wielkiego bólu i krzywdy, którą ci wyrządzono. Nie buntujemy się, że Bóg dopuścił twój zgon, boś nas sam pokory wobec Bożych wyroków nauczał. Ale nam ogromnie żal, że już nie będzie cię wśród nas i z bólem serca mówimy, pogrążeni w ciężkiej żałobie: „za wszystko coś dla nas uczynił, niech ci Bóg miłosierny stokrotnie w życiu wiecznym odpłaci" – mówił wspominając ks. Zygmunta Masłowskiego, zarządzający placówką naukowo-edukacyjną, w której zamordowany kapłan pracował, ks. prof. Piotrowski.

Ale poznańskie media w tragicznej sprawie mordu na kapłanie dostrzegały też znacznie szerszy i głębszy problem, z którym należało się uczciwie i rzetelnie zmierzyć.

„Zbrodnia skrytobójcza, dokonana na śp. ks. Zygmuncie Masłowskim, z jasnością błyskawicy oświetliła przepaść, do której stacza się społeczeństwo dzięki agitacji bezbożniczej i przewrotności ludzkiej, które żerują na nędzy materialnej społeczeństwa” – przekonywał w połowie stycznia 1933 roku „Przewodnika katolicki” w tekście „Co nas boli. Pod wrażeniem śmierci zamordowanego kapłana”.

To samo pismo w artykule o znamiennym tytule „Postanowili zabić jakiegokolwiek księdza” alarmowało: „Mieszkańcy okolic katedry, przeważnie księża, w ostatnim czasie narażeni byli na natręctwo licznych włóczęgów domagających się jałmużny na nocleg. Przychodzili oni po południu, a zwłaszcza o zapadającym zmroku i sami bezceremonialne wyznaczali wysokość datku. Już w dniu poprzedzającym zbrodnię, mordercy Grelka i Bednarczyk zaczepili ks. prof.  Gieburowskiego., który zdążał do tramwaju, na naleganie natrętów, zatrzymał się i dał im jałmużnę”.

„Kuryer Poznański” z kolei argumentował, że gdyby sanacyjne władze rządzące wówczas od ponad sześciu lat krajem, w mniejszym stopniu wykorzystywały policję w celach politycznych a w większym do zapewnienia mieszkańcom bezpieczeństwa, to byłoby ono na zdecydowanie lepszym aniżeli opłakany poziomie.

Cały Poznań żył sprawą okrutnego mordu na poznańskim kapłanie i z zapartym tchem śledził dalsze losy sprawców tej zbrodni.

Bronisław Bednarczyk przyznał się już na samym początku śledztwa do udziału w zabójstwie księdza sprzed kilku dni. Jan Grelka natomiast cynicznie wypierał się wszystkiego. Zresztą niedawni wspólnicy zbrodni bardzo szybko zaczęli bezlitośnie obarczać się wzajemnie winą.

Już podczas przeprowadzonej na Ostrowie Tumskim wizji lokalnej, gdy Grelka nadal nie przyznawał się do winy, zdenerwowany tym Bednarczyk, krzyczy do niego: „Ty się teraz wypierasz, boisz się stryczka, a mówiłeś sam, że idziemy na całość”.

Proces sądowy, który elektryzował mieszkańców Poznania, ruszył 16 stycznia o godz. 9 i pierwszego dnia potrwał aż do godz. 21. Jak relacjonowała wielkopolska prasa, Bednarczyk już na początku swoich zeznań składanych pod nieobecność Grelki „wybucha płaczem i długo nie może się uspokoić”. Przyznaje się do zastrzelenia ks. Masłowskiego, ale nadmienia, że zrobił to ulegając „namowie”, a wręcz terrorowi ze strony wspólnika zbrodni. Według jego słów, Grelka przed napadem miał mu powiedzieć: „Gdy napadnięty będzie się opierał, to kropniesz”.

Bronisław Bednarczyk usiłował przekonywać sąd, że gdyby nie namowa Grelki, nie strzeliłby do kapłana. Niemniej przyznał się jednak również otwarcie do udziału w morderstwie rabunkowym na listonoszu, jakie miało miejsce pod Częstochową nieco ponad rok przed zbrodnią popełnioną w Poznaniu.

Wezwany później przed sąd Jan Grelka całkowicie zaprzeczył zeznaniom Bednarczyka i konsekwentnie wypierał się swojego udziału w morderstwie na ks. Masłowskim. Sąd zarządził konfrontację między niedawnymi wspólnikami zbrodni, ale obaj oskarżeni trwali przy swoim.

„Bednarczyk, główny sprawca zbrodni na osobie ś.p. ks. Masłowskiego, młody człowiek o tępym wyrazie twarzy, siedzi zapatrzony przed siebie. Grelka, starszy od niego, uśmiecha się mieszaniną lęku i szyderstwa. Oczy ma cyniczne; nic dziwnego - jak późniejsze badania wykazują, wiele razy zasiadał już przed sądem, i w swym niedługim życiu odsiedział ładnych kilka lat więzienia” - relacjonował „Nowy Kuryer” pierwszy dzień sądowej rozprawy.

W dniu ogłoszenia wyroku to samo pismo dodaje: „Proces ten należy niewątpliwie do najbardziej sensacyjnych procesów, jakie toczyły się w ogóle w Poznaniu. Z oskarżonych szczególną uwagę zwraca Grelka. Mimo druzgocących wprost dowodów (zeznania Bednarczyka i świadków) do winy absolutnie się nie przyznaje. O niczym nie wie, nigdzie nie był, nikogo nie poznaje. Bednarczyk przysięga, że będzie mówił szczerą prawdę, przy czym prosi Grelkę, żeby się przyznał do popełnionej wspólnie zbrodni, zaklinając go na wszystkie świętości. Zwracając się twarzą do Grelki, przypomina mu wszystkie okoliczności przed i po zbrodni. Wszystkie oczy skierowane są na Grelkę, który stoi jak słup, obojętny pozornie na wszystko. I tak nie ma nic do stracenia. Na wszystkie zarzuty Bednarczyka, odpowiada Grelka: „Jestem niewinny” wywołując tym głosy oburzenia na sali”.

Biegły psychiatra w swojej opinii zauważa: „Miedzy Bednarczykiem a Grelka jest znaczna różnica psychiczna. Bednarczyk jest prawdomówny, Grelka - kłamliwy i zamknięty w sobie”.  Prokurator pyta też Bednarczyka czy chodzi do kościoła, ten odpowiada, że tak.

Prokurator Elsnerowicz podkreśla „nieprzejednane stanowisko oskarżonego Grelki” i stwierdza, że z całego toku rozprawy wynika, że to właśnie Jan Grelka był w obu przypadkach -  zabójstwa ks. Masłowskiego i napadu na Liedtkego – „podżegaczem” jako „górujący inteligencją i sprytem nad Bednarczykiem”.

We wtorek 17 stycznia po dwugodzinnej naradzie, poznański sąd doraźny, krótko przed godz. 14 wydaje wyrok skazujący Bednarczyka i Grelkę na karę śmierci przez powieszenie oraz utratę przez nich praw publicznych i obywatelskich na zawsze.

Obaj oskarżeni wyrok przyjęli spokojnie. A podczas odczytywania jego uzasadnienia Bednarczyk miał uśmiechać się do Grelki dając mu do zrozumienia, że pomimo przyjętej strategii obronnej i tak został on również skazany.

Obrońcy obu sprawców zbrodni już o godz. 14.35 wysłali prośbę o ułaskawienie do ówczesnego prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Skazańcy oczekiwali na decyzję prezydenta w osobnych celach. Odpowiedź głowy państwa nadeszła o godz. 20.10. Prezydent Mościcki odrzucił prośbę o ułaskawienie.

W reakcji na nieodwołalny już teraz wyrok śmierci Grelka zażądał, by pozwolono mu przed egzekucją „dobrze zjeść i zakurzyć". Bednarczyk - jak relacjonowały media - „w miarę, jak czuł zbliżający się koniec, tracił panowanie i chwilami modlił się głośno”. 

Nazajutrz wczesnym rankiem z celi jako pierwszego wyprowadzono z zawiązanymi oczami Bronisława Bednarczyka w towarzystwie kapłana. Skazaniec powtarzał modlitwy inicjowane przez kapelana. Bednarczyk, gdy stanął na szafocie ucałował podany mu krzyż. Zawisł na szubienicy na dziedzińcu więziennym przy ul. Młyńskiej 18  stycznia 1933 roku o godz. 5.48.

Jan Grelka nartomiast w ostrych słowach miał odmówić kapłanowi, który zaproponował mu pojednanie się z Bogiem. Nie modlił się, nie ucałował krzyża. „Nie chcę waszych bogów” - miał stwierdzić skazaniec. Zawisł na szubienicy o godz. 6.13.

Ponad dwa lata później, w niedzielę 12 maja 1935 roku odbyła się przy ul. Lubrańskiego na Ostrowie Tumskim niezwykła uroczystość poświęcenia postawionego ze składek ofiar duchowieństwa oraz byłych uczniów zmarłego, a stojącego w pobliżu poznańskiej Katedry do dziś - kamiennego krzyża z tablicą upamiętniającą zamordowanego w tym miejscu 30 grudnia 1932 roku ks. prof. Zygmunta Masłowskiego. Kapłana, który 93 lata temu brutalnie wyrwany ze swej doczesnej posługi chorym i potrzebującym, nieustannie prosi, jak głosi napis umieszczony na wspomnianej tablicy - „o modlitwę za duszę swoją i swoich zabójców”.