Traktowanie mediów wyłącznie jako przybudówki do partyjnych gmachów – nawet jeśli faktycznie nią nie są – oznacza w praktyce koniec ich recenzenckiej roli - przeczytaj w "Teologii Politycznej Co Tydzień" nr 13: Czwarta władza tekst Łukasza Warzechy

Jednym z założeń demokracji w wydaniu oświeceniowym było przekonanie, że aby suweren – czyli obywatele uprawnieni do głosowania – podejmowali mądre i słuszne decyzje, wystarczy dostarczyć im informacji. Innymi słowy – gdyby ludzie mieli rzetelne i pełne informacje, podejmowaliby zawsze trafne decyzje (w domyśle – takie, jakich życzyliby sobie członkowie oświeceniowej elity). Nieprzypadkowo to właśnie u progu oświecenia rozwinęły się ruchy encyklopedyczne. Francuscy encyklopedyści uczynili misję z dostarczania wiedzy, wierząc, że upodmiotowi to obywateli. Wątpliwe, czy ich działalność na rzecz krzewienia wiedzy faktycznie stała się podglebiem dla krwawej rewolucji, ale takie przekonanie panowało i panuje nadal.

Po oświeceniu odziedziczyliśmy przekonanie, że „czwarta władza” – media – ma nie tylko zadanie kontrolne wobec gałęzi władzy wymienionych przez Monteskiusza, ale też być może znacznie donioślejsze: ma dostarczać obywatelom informacji, na podstawie których ci będą podejmowali mądre i słuszne decyzje wówczas, gdy demokracja im na to pozwala. Z tego też wynika szczególne miejsce mediów we współczesnych demokracjach – przynajmniej w teorii. Dziennikarzy dotyczą specjalne przepisy kodeksów, mogą odwołać się do dziennikarskiej tajemnicy; mają prawo domagać się od urzędników i polityków odpowiedzi na swoje pytania; ujawniając skrywane, czasem prywatne historie mogą się powoływać na ważny interes społeczny, a jeśli zostają ukarani, zwykle wywołuje to sprzeciwy, protesty i nie przechodzi bez echa.

W zamian mają patrzeć władzy na ręce, reprezentować obywateli wobec niej, zwłaszcza w okresie pomiędzy elekcjami lub tam, gdzie w ogóle brak demokratycznej legitymacji (jak choćby w organach UE takich jak Komisja Europejska). Mają też dostarczać wiedzy, pozwalającej dokonać ostatecznie dobrego wyboru lub, dla przykładu, podjąć protest przeciw działaniom danej władzy.

Tak to przynajmniej wygląda w świecie idealnym. Dziś jesteśmy od niego dalej niż kiedykolwiek. Nim jednak wyjaśnimy, dlaczego, najpierw określmy, jakie warunki musiałyby być spełnione, żeby media – jako zbiorowość rzecz jasna, a nie każde z osobna – pełniły opisane wcześniej funkcje.

Po pierwsze – niezależność wobec władzy. To warunek dość oczywisty, który nie oznacza oczywiście braku poglądów. Całkowitą utopią jest oczekiwanie, że media i dziennikarze nie będą mieć poglądów. W niektórych krajach ich otwarte wyrażanie nawet w formie wspierania określonej partii lub kandydata w wyborach nie jest niczym nadzwyczajnym. Chodzi jednak o to, aby nie istniała pomiędzy mediami a władzą zależność pozwalająca władzy wpływać na to, co media pokazują publiczności.

Po drugie – możliwość rzetelnego dochodzenia do prawdy. To warunek bardzo ogólny, ale chodzi tu między innymi o to, żeby działały gwarancje dotyczące dziennikarskiego dostępu do informacji, lecz również, żeby dziennikarze w ramach swoich redakcji mieli techniczne i organizacyjne możliwości poświęcenia czasu i energii na zbieranie informacji oraz ich weryfikację.

Po trzecie – zaufanie odbiorców. Brak zaufania niweczy w zasadzie całkowicie wszystkie trzy funkcje mediów: inspirującą, informacyjną i reprezentacyjną. Odbiorcy muszą mieć zaufanie do swoich trybunów, aby uznać, że warto ich słuchać i że pilnują oni ich interesu.

Niestety, obecnie żaden z tych trzech warunków nie jest spełniony lub też jest spełniany w niezwykle ograniczonym zakresie.

Dlaczego?

W przypadku warunku pierwszego znaczenie ma skomplikowana i często mętna struktura polityczno-biznesowa współczesnych zachodnich demokracji, lecz również narastanie tendencji do tworzenia mediów z silną tożsamością ideową, które siłą rzeczy wchodzą w coraz silniejszą relację z konkretnymi podmiotami politycznymi, nie poprzestając na prezentowaniu wyrazistej, ale niepartyjnej palety poglądów.

W świecie, gdzie państwo przyznaje sobie znaczne kompetencje w dziedzinie kształtowania rynku, a ogromna część mediów to jedynie odnogi większych przedsięwzięć biznesowych, obejmujących kompletnie niemedialne dziedziny – uzależnienie od władzy jest oczywiste. Wystarczy sobie wyobrazić sytuację, gdy właściciel koncernu chce rozwinąć inną gałąź swojej działalności w danym kraju, a potrzebuje do tego zgody tamtejszego urzędu antymonopolowego – teoretycznie niezależnego, ale wiadomo, jak działają takie mechanizmy. Byłoby zaskakujące, gdyby nie próbował wpłynąć na media, będące jego własnością, tak aby powstrzymały się z krytyką władzy, przynajmniej w jakimś obszarze.

Istniejące w niektórych biznesach medialnych kodeksy czy spisy zasad, mające oddzielać wydawcę od redakcji, są idealistycznym złudzeniem. Nawet jeżeli formalne i otwarte oddziaływanie nie jest możliwe, nacisk jest wywierany za kulisami. Czasami zaś nie jest nawet potrzebny – redaktor naczelny zgaduje potrzeby wydawcy lub podłapuje bez problemu rzucone w przelocie słowa. Zatem wspomniane kodeksy przynoszą w gruncie rzeczy więcej szkody niż pożytku, bo jeśli wydawca lub właściciel ma wpływać na swoje medium, lepiej byłoby, aby robił to otwarcie. W ten sposób wszyscy – z odbiorcami na czele – mieliby jasność, jaki mechanizm tu działa i że stanowisko medium może wynikać wprost z interesów właściciela.

CZYTAJ DALEJ NA: teologiapolityczna.pl