Spróbujmy to zilustrować w inni sposób. Wyobraźmy sobie, że jest rok 1995. USA czwarty rok prowadzą swój "blitzkrieg" w Iraku o nazwie Pustynna Burza. Po 3 latach ciężkich walk zajęto ok 20% terytorium Iraku. W walkach utracono 4000 czołgów i ok. 10000 wozów opancerzonych. Abramsów już w jednostkach prawie nie ma. Irakijczycy publikują zdjęcia zniszczonych M60 i nawet M48. Nie udało się odciąć Irak od morza, a blokada została przełamana. USA straciły długa listę dużych okrętów próbujących blokować Irak od strony morza po czym wycofały swoją flotę w całości. Walki trwają i CNN podaje listę zajętych przez "zwycięską" amerykańską armię wiosek na pustyni. Nie udało się zająć żadnego z dużych miast a Bagdad jest dla amerykańskich generałów marzeniem, celem w zasadzie nieosiągalnym. Co prawda udało się na chwilę zająć Basrę ale armia iracka i tak ją odbiła. W 4 roku wojny USA wydały większość swoich rezerw na wojnę z Irakiem i rząd rozważa odebranie Amerykanom ich oszczędności z banków by kontynuować wojnę.

Oczywiście to jest głupia analogia i ja nie porównuje wprost te państwa, systemy polityczne, pozycje państw w świecie ... i t.d. Ale mimo wszystko czy w opisanej wyżej sytuacji znalazł by chociażby jeden komentator, który by na poważnie dyskutował, czy USA wciąż jest potęgą i czy wygrywa tę wojnę?

Kiedy bronisz się będąc narodem kilka razy mniejszym i biedniejszym od agresora, którego zadaniem jest twoje unicestwienie, czy sam fakt tego, że w 4 roku wojny nadal trzymasz linię i wróg nie jest w stanie cię złamać, czy to przypadkiem nie jest sukces? Czy sukces będzie dopiero jak zajmiesz Moskwę?