Fronda.pl: Niemieckie media informują o kłopotach niemieckich koncenrów (Deutsche Bank, BASF, Daimler, Siemens, o oszczędnościach i redukcjach mówi też Volkswagen i Thyssenkrupp). W drugim kwartale br. gospodarka Niemiec się skurczyła. Gdyby i w trzecim kwartale odnotowano spadek, to zgodnie z definicją Niemcy znajdą się w recesji.  Co to oznacza dla Polski?

Andrzej Sadowski,  prezydent Centrum im. Adama Smitha, członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP: Nie jest wcale powiedziane, że w Niemczech jest recesja. To, że niektóre koncerny w Niemczech ogłosiły plany zwolnień, nie oznacza, że dotyczy to całej niemieckiej gospodarki. Bardziej reprezentatywne dla każdej gospodarki jest to, co dzieje się w małych i średnich firmach, a nie to, co robią koncerny. Jeżeli nie będzie zweryfikowanych doniesień na temat sytuacji w małych i średnich firmach w Niemczech w kwestii zatrudnienia, to nie można przesądzać o dekoniunkturze u naszych zachodnich sąsiadów.

Warto zauważyć, że okresy niemieckiej dekoniunktury dawały szansę polskim przedsiębiorcom, bo niemieccy przedsiębiorcy w czasach dekoniunktury szukali na terenie Polski takich dostawców, którzy dawaliby jakościowo porównywalne usługi i towary, ale tańsze. W czasach niemieckiej dekoniunktury polski eksport nie raz rósł. Nie jest zatem prawdą taka obrazowa teza, że niemiecka lokomotywa ciągnie polski wagon, dzięki czemu my się rozwijamy. Tak wcale nie jest.

 Jörg Krämer, główny ekonomista Commerzbanku, uważa, że "niemiecka gospodarka znajduje się gdzieś pomiędzy znaczącym spowolnieniem a recesją". Gdyby się okazało, że w Niemczech pojawia się kryzys, to jest to dobry sygnał dla rozwoju Polski?

To sygnał, że możemy niemiecką dekoniunkturę wykorzystać dla własnego sukcesu. Japońskie koncerny mają taką strategię, że wchodzą na inne rynki tylko wtedy, kiedy tam jest kryzys, albo dekoniunktura.

Niemcy, kiedy przeżywają dobrą koniunkturę, nie mają powodów do tego, aby sięgać głębiej po innych producentów i usługodawców spoza swojego najbliższego kręgu. Tylko kryzys i dekoniunktura sprawia, że są zmotywowani skorzystać z polskich zasobów i możliwości.

Traktowałbym niemiecką dekoniunkturę, jak i u każdego innego naszego sąsiada, w kategoriach szansy, a nie wyłącznie zagrożenia.

W jaki sposób polscy przedsiębiorcy, czy polski rząd powinni wykorzystać taką szansę?

To są dwa różne obszary. Polski rząd może wykorzystać dekoniunkturę do przebudowy nieefektywnych struktur polskiego państwa. Biurokrację, która się okopała i, która dzisiaj jest samodzielną siłą sprawczo-blokującą, niezależnie kto sprawuje władzę, która paraliżuje w sporej części aktywność gospodarczą i społeczną - to jest zadanie dla polskiego rządu, żeby w czasie kryzysu nią potrząsnąć i zmienić funkcjonowanie organów władzy państwowej.

Natomiast przedsiębiorcy w Polsce mają codziennie  kryzys w relacji z instytucjami rządowymi. Wciąż zmieniają się przepisy, interpretacja - przedsiębiorca pracuje w sytuacji permanentnego kryzysu, które wywołują rządowe instytucje. Dla przedsiębiorcy nie jest to sytuacja zaskakująca. Polski przedsiębiorca jest  poddany przez urzędy takim stress-testom, że powinien mieć dawno przyznany urzędowy certyfikat radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych, tak jak przyznaje się bankom, które przechodzą takie testy, tylko nie codziennie jak przedsiębiorcy.

Gdy w 2008 roku nastąpił spekulacyjny krach,  przedstawiciele niemieckich przemysłowców udali się do swojej kanclerz o poradę, co w tej sytuacji mają robić. Pani kanclerz odpowiedziała "weźcie przykład z polskich przedsiębiorców, oni nie skarżą się, tylko zakasali rękawy i sobie dają radę". Polscy politycy na tę wypowiedź powołują się rzadko, bo oznaczałoby to, że tak jak w Niemczech, tak i w Polsce politycy nawet do zaklinania deszczu nie mają kompetencji.

Najważniejsza społeczna odpowiedzialność spadła na polskich przedsiębiorców. Polscy przedsiębiorcy, którzy w większości prowadzą firmy rodzinne tym różnili się od zagranicznych korporacji działających w naszym kraju, że nie zwalniały pracowników. Korporacje zaś jak tylko pojawiły się doniesienia o światowym spekulacyjnym krachu to mechanicznie zaczęły zwalniać pracowników w Polsce - bez względu na to, czy miało to sens ekonomiczny z punktu widzenia nawet  tych korporacji.

 Z kolei polskie firmy wzięły kryzys na siebie, przetrzymały razem ze swoimi pracownikami spowolnienie i sobie poradziły. Ustawa antykryzysowa, którą ówczesny rząd przyjął (rząd PO -PSL - przyp. red.), została wprowadzona pół roku po oficjalnym zakończeniu kryzysu i, z której skorzystało  dosłownie kilka firm w Polsce.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości przyjął projekt zmiany ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych, przewidujący m.in. obniżenie 18-proc. stawki podatku PIT do 17 proc. Jednocześnie rosną o 127 zł tzw. obowiązkowe składki na ZUS. Jakie ma to znaczenie dla przedsiębiorców?

Obniżkę PIT można potraktować jako rekompensatę za zmniejszenie dochodów z tytułu przymusowego uczestnictwa w Pracowniczych Planach Kapitałowych. Wcześniej rząd, jak każdy zresztą poprzedni dokonał podwyżki opodatkowania pracy, zwiększając jak co roku podatek ZUS, który jest podatkiem od pracy zwanym składką. Trzeba zauważyć, że dla 98 procent polskich obywateli, bo tyle znajduje się w pierwszej grupie płacących 18 - procentowy podatek PIT, o wiele bardziej dotkliwym jest 23 procentowy podatek VAT. Rząd nie spełnił swojej zapowiedzi z 2015 roku, że przywróci przynajmniej poprzednią stawkę 22 procent tego podatku i tak jedną z najwyższych w krajach Unii Europejskiej. Zamiast tego obniżył podatek PIT. Jest to oczywiście krok w dobrym kierunku, tylko jeżeli zrobimy bilans utrzymania VAT-u, dołączenia większego podatku ZUS i obniżenia PITu - to wygranym jest rząd.

Rośnie inflacja i rosną ceny. Co rząd PiS powinien zrobić, żeby temu zapobiec?

Statystycznie inflacja w Polsce jest niska, ale co innego statystyczna inflacja, a co innego inflacja odczuwalna przez obywatela w momencie płacenia za zakupy. Inflacja, którą odczuwa obywatel w sklepie nijak się ma do tej statystycznej. Przejawia się w coraz wyższych cenach za konkretne produkty i usługi, kiedy przysłowiowa pietruszka kosztuje drożej, niż importowane owoce cytrusowe. Jest to jeden z objawów przeregulowania rynku. Można by było importować artykuły od naszych sąsiadów, np: Ukrainy, bo są tańsze. Kilka lat temu w momencie drożejących artykułów, Unia Europejska dopuściła importy z krajów spoza UE. Ceny zaczęły spadać. W ramach Wspólnej Polityki Rolnej UE, gdzie są ciągle utrzymywane limity produkcyjne, dopłaty, ceny artykułów spożywczych  w tym przeregulowanym rynku, nie zachowują się rynkowo. Dostosowują się do aktualnych poziomów ingerencji Unii Europejskiej i naszych rządów.

Co rząd może zrobić na tę zastaną sytuację?

Do tej pory żaden z rządów nie chciał zlikwidować wewnętrznych barier w Polsce do sprzedaży żywności. Polski rolnik nie ma takich praw jak rolnik francuski. Do Paryża przyjeżdżali rolnicy z całej Francji, udostępnia się im się ulice, które zamykano dla ruchu, po to, by rolnicy mogli sprzedawać towary bez pośredników.

Ostatnio raport UOKiK stwierdził, że w niektórych artykułach udział prowizji pośredników sięga ponad 70 procent. Mamy przepisy pozwalające rolnikowi sprzedaży swoich artykułów tylko w najbliższej okolicy. Gdyby w Polsce nie było takich absurdalnych, utrzymywanych przez kolejny rząd, przepisów, to mielibyśmy sprzedaż bezpośrednią artykułów rolniczych, a to wpłynęłoby na znaczącą obniżkę cen dla konsumentów, zwłaszcza miast.

Rządy lokalne, czyli samorządy mogą wprowadzić takie same rozwiązania  dla swoich mieszkańców i producentów rolnych jakie są w innych krajach Unii. Dlaczego samorządy zwłaszcza dużych aglomeracji nie biorą przykładu z Paryża?  Nic nie stoi na przeszkodzie i mogłyby praktycznie pokazać realizację tzw. wartości europejskich, które w tym wypadku spotkałyby się z bezdyskusyjnym poparciem mieszkańców, którzy są też wyborcami.  To, co może zaś zrobić rząd, to sprawić, by  niedziele niehandlowe były np. niedzielami handlowymi dla bezpośrednich producentów.

Rozmawiała Karolina Zaremba