Jesteśmy na szarym końcu jako państwo, jeśli chodzi o wskaźnik dzietności. Obecnie wynosi on 1,3. Brak solidnej polityki prorodzinnej, brak wsparcia dla rodzin ze strony państwa, trendy kulturowe i coraz częstsza niepłodność – to czynniki, które wpływają na taki poziom dzietności. A z drugiej strony posiadaniu dzieci nie sprzyja lansowany sposób życia pozbawiony odpowiedzialności i zobowiązań. Dzieci po prostu przegrywają z atrakcjami tego świata.

W obliczu zapaści demograficznej i będącej jej konsekwencją zapaści finansowej państwa rząd zastanawia się, co zrobić, żeby dzieci rodziło się więcej. Jednym z pomysłów była refundacja zapłodnienia in vitro. Kiedy w 2012 roku minister Bartosz Arłukowicz informował o tym programie, zapowiadał, że jego celem jest także wpływ na poprawę trendów demograficznych. „To także jest bardzo ważne przy procesach demograficznych, z którymi mamy obecnie do czynienia w Polsce” - zaznaczył. „Chcemy, żeby wszyscy ci, którzy bardzo chcą mieć dziecko, mieli taką możliwość; aby wszyscy ci, którzy borykają się z problemem niepłodności, mogli niezależnie od zasobności portfela do tej metody przystąpić” - dodał minister.

Program miał objąć refundacją dokładnie 14,3 tys. małżeństw, co najmniej rok leczących się z powodu niepłodności. Swoją drogą to ciekawe, dlaczego tak ten czas skrócono. Jeszcze kilka lat temu o niepłodności mówiło się po dwóch latach bez efektownych starań o dziecko. W tym kontekście ciekawe są dane brytyjskie. Wynika z nich, że po roku starań niepłodnych będzie 16 procent par, ale już po kolejnym roku połowa z nich doczeka się naturalnie poczętego dziecka. Gdyby kobiety latami nie przyjmowały antykoncepcji i nie odkładały planów prokreacyjnych na później, niewykluczone, ze ten odsetek można by jeszcze obniżyć.

Wróćmy jednak do programu rządowego i jego wpływu na kondycję demograficzną Polski. Biorąc pod uwagę skuteczność metody na poziomie około 30 procent (przy optymistycznych założeniach), oznacza to, że dziecka doczeka się średnio co trzecia para biorąca udział w programie. Możemy więc założyć, że w ciągu trzech lat funkcjonowania programu urodzi się około 5 tys. dzieci. To mniej więcej tyle, ile co roku przychodzi na świat tylko w jednym warszawskim szpitalu. Do tej pory dzięki wsparciu programu urodziło się 1635 dzieci – informuje „Rzeczpospolita”. Trudno więc mówić o choćby najmniejszej poprawie trendów demograficznych.

Żeby była w Polsce zastępowalność pokoleń wskaźnik dzietności musi wynosi co najmniej 2,1. Inaczej mówiąc zamiast 400 tys. porodów rocznie, potrzeba ich co najmniej o połowę więcej. 5 tys. urodzonych dzieci (w wersji optymistycznej) w ramach rządowego programu to jedynie niewielki procent liczby, której nam brakuje, by faktycznie odwrócić trendy demograficzne. Jeśli eksperci dziś kręcą głową, załamują ręce i się martwią, że in vitro demografii nie pomoże, to może powinni przypomnieć sobie proste rachunki. I liczyć, liczyć i jeszcze raz liczyć, a nie ulegać rządowej propagandzie.

Małgorzata Terlikowska